– A skąd koniak taki dobry? – Piotr ogląda butelkę.
– A czyja pamiętam, Piotrusiu, czasem mnie jak adwokata jakiego traktują, choć w kopercie nic nie dają, niestety… – Jędrzej uśmiecha się z zakłopotaniem. – Pijcie, dzieci, na zdrowie, znaczy, kto prowadzi, niech nie pije, ale jak chcecie, to spróbujcie, bo dobry.
– To mamy pić czy nie pić? – szepcze Róża, bo komunikat jest niejasny.
– Pić – odszeptuje Basia. – Nie słyszałaś?
– Słuchajcie, mam wielką prośbę – ksiądz zawiesza głos, bo w pokoju robi się cicho.
– Znowu? – Krzysztof podnosi się z fotela. – Znowu…
– Tym razem sytuacja jest tragiczna. Tylko przeszczep i absolutnie nie u nas, wszystkie fundacje już mi się podłączyły, ale brakuje…
– Jesteś specjalistą od tragicznych sytuacji. – Sebastian uśmiecha się. – Zawsze tak mówisz.
– Nie mów przy mnie o chorobach. Róża robi się blada, nie znosi, organicznie nie znosi rozmów O śmierci, kalectwie, chorobach. Powiedziała to nawet Sebastianowi, ale on, oczywiście, musi drążyć temat.
– My mamy remont – mówi Basia szybko i patrzy pytająco na Piotra.
Gęsto się robi w pokoju księdza Jędrzeja, mimo że sami przyjaciele tu siedzą, od lat zaprzyjaźnieni, choć on ksiądz, a oni z Kościołem trochę na bakier. Niby w kwestionariuszu wizowym do Kanady wstawiliby w miejscu wyznanie: „rzym.-kat.” (wszyscy z wyjątkiem Buby, bo Buba ostatnio prowokuje religijnie i zastanawia się, co zrobić, żeby przejść na mahometanizm), lecz przecież nie wybierają się do Kanady, więc nie muszą się określać. Ale ten cholerny Jędrzej jest dla nich jak starszy brat, niejedną noc spędzili przy ognisku kiedyś, a czasem i przy bridżu. I nawracać ich nie ma zamiaru.
Jędrzej uważa, że i tak Pan Bóg zsyła łaskę wiary, a nie on, ale kiedy rzuca się w kolejne wyzwanie, tu, na ziemi, zawsze ich pierwszych prosi o pomoc, bo uważa, że zna ich na wylot, i w gruncie rzeczy może na nich liczyć.
Czasami.
Ale teraz zapada cisza. No cóż, czasy są nielekkie, każdy musi dbać o siebie, przyjemne popołudnie z fiest french brandy raynal XQ diabli wzięli, bo jak się zachować, żeby w zgodzie ze sobą nie stracić twarzy?
– Wiesz, Jędruś, ja zarabiam… – Róża czerwienieje, bo przykro jej się robi, nie to chciała powiedzieć, chce jak najszybciej zmienić temat. Oczywiście w miarę możliwości pomoże i zaraz pomyśli o czymś innym, nie o jakiejś osobie, która tam gdzieś jest ciężko chora lub może nawet bardzo ciężko, ale to nie jej sprawa. – Po prostu trzeba szukać…
– O to was proszę… – Jędrzej w głębi duszy wie, że postępuje słusznie. Przyzwyczaił się zamieniać to uczucie skrępowania przy jakichkolwiek prośbach w akt ofiarowania się Bogu.
– Niezły – mówi o koniaku Piotr i przygląda się płynowi w kieliszku. Jest jasnobrązowy jak miód pitny, zostawia gorzkawy smak w ustach, rozgrzewa przełyk, a potem wraca przyjemną falą od brzucha w górę. – Wiesz, że planujemy remont…
I to niezręczne milczenie przerywa Buba, jakoś tak spokojnie, jak nie ona.
– Jak się te pieniądze mają znaleźć, to się znajdą…
– Jezu, jak ja mam dosyć twoich złotych myśli! – Krzysztof stara się nie złościć nigdy, ale Bubie zawsze udaje się wyprowadzić go z równowagi. – Ty i te twoje zaklęciowe myślątka! Nic nie spada z nieba!
– No, no – Jędrzej jednak reaguje – to nie tak, Krzysiu.
Pukajcie, a będzie wam otworzone.
– Nie o to mi chodzi. Po prostu Buba myśli, że zmusi ludzi do robienia czegoś, czego nie chcą robić!
A tu każdemu nielekko! Świat nie jest taki, jak byś chciała!
– Nie zmuszę? – Buba uśmiecha się wyzywająco.
– Proszę was tylko, żebyście pomyśleli… Tym razem potrzeba prawie…
– Ile?
– Do miliona brakuje sporo, prawie dwieście tysięcy.
– O matko przenajświętsza! – Sebastian zauważył wzniesione w górę oczy księdza Jędrzeja i zastrzega się natychmiast: – O swojej mówię! – i dodaje: – Nie mam. – Sięga po butelkę i nalewa sobie odrobinę.
– Każdy milion to tylko trochę złotówek. – Buba podnosi głowę. – To złotówki. Jedna, dwie, trzy…
– W liczbie miliona. – Krzysztof się krzywi.
– Ale jak zaczniesz liczyć, to od jednego, prawda? – Buba nie daje za wygraną.
– A kto to tym razem?
– Czy to ważne? – Ksiądz Jędrzej też wyciąga swój kieliszek w stronę Sebastiana. Potrzebująca istota. Idźcie, popytajcie, czas goni, życie ludzkie jest bezcenne. Może twoja firma, Krzysiu…
– To żadna reklama. – Krzysztof wzrusza ramionami i zaraz dodaje: – Nie moja wina, tak to się przelicza…
– Poza tym w życiu najważniejsza jest pieprzona miłość, prawda, Krzysiu? – syczy jadowicie Buba i nawet ksiądz Jędrzej się krzywi lekko, naprawdę prawie niezauważalnie.
– Przepraszam, ale naprawdę… tak już jest. – Krzysztof pociera dłonią czoło, nie chce wdawać się w dyskusje z Bubą, ale jakoś chce wytłumaczyć poprzednie niezdarne zdanie. – Chodzi o to, że gdyby to była jakaś duża akcja, jakieś wykupienie serca pokazywaliby w telewizji, wtedy jakoś bym to włączył w koszty, przekonał, rozumiesz, że to równowartość zapłaty za czas antenowy. Jakoś bym wytłumaczył, oczywiście nie taką sumę, ale choćby trochę, część jakąś, wszyscy tak robią, znaczy nie reklamę, ale jakby reklamę niebezpośrednią… Zawsze to jakieś wyjście, a tak… – Wie, że się zaplątał, i milknie.
– Wszyscy, zawsze, nikt. To u ciebie, Krzysiu, cholernie lubię, konkretny jesteś, niemniej w pracy cię chwalą, prawda? – Buba patrzy na Krzyśka, on kręci głową i zagryza wargi. Przecież nie będą się kłócić u Jędrzeja, ale kiedyś jej powie, co o niej myśli, naprawdę jej powie. – Jak się chce, to wszystko można – dodaje Buba.
A Krzysztof wie, że tak nie jest, bardzo chciał ratować kiedyś jedno życie, ale nic już nie zmieni tego, co się stało, myśli o tym rzadko, bo i po co, dlatego nie znosi Buby i nie chce słuchać jej błahych, dziecinnych teoryjek, teorii wprowadzających chaos w jego poukładane życie, nieprawdziwych teoryjek. Choć oddałby bardzo dużo, bardzo, żeby choć jedna się sprawdziła.
– No cóż – ksiądz Jędrzej podnosi się – pomyślcie, dzieciaki.
– Świata nie zmienisz, Buba. – Róża już się podniosła i obciągnęła na nieskazitelnie płaskim brzuchu sweterek koloru malinowego.
– To ci się tylko tak wydaje. – Buba zgarnęła z talerza ostatnie słone orzeszki, zresztą obsypane cukrem przez nieuwagę i Piotra.
Dzieciaki – też mi coś!
*
Krzysztof patrzył za odchodzącym Piotrem. Jak ładnie pożegnał się z Baśką, którą przecież ma rano i wieczorem i nie musiał się z nią żegnać. Róża pomachała im i pobiegła w drugą stronę. Sebastian rozmawia jeszcze z Jędrzejem, a niby obaj się tak spieszyli. Niestety, on, Krzysztof, wraca do pracy. Przez Rynek będzie najbliżej, potem skręci w Szewską i jest prawie na miejscu.
No proszę, Buba siedzi przy pomniku z jakimś facetem.
Pierwsza wyrwała od Jędrzeja, jakby się paliło. I za rączkę go trzyma. A facet pijany w trupa. Jaki tam facet!
Pizdryk jakiś, chuchro jakieś marne, chłopaczyna, nie mężczyzna. To w czymś takim gustuje Buba? Bardzo to do niej podobne.
Trzysta tysięcy dolarów operacja. I tyle tysięcy złotych brakuje. Ładny pieniądz, nie ma co. Ciekawe, skoro Bóg daje to, czego ludzie potrzebują, dlaczego nie dał tych paru groszy Jędrzejowi?
*
Piotr odetchnął z ulgą. Zamknięte na dolny zamek, to znaczy, że Baśka jeszcze nie wróciła. Przestraszył się, bo kiedyś lubił wracać do domu, a teraz lubi trochę mniej.
Woli wracać do pustego mieszkania, kto by pomyślał.