– Bardzo cię kocham – szepcze niewyraźnie i pochyla się nad ekranem komputera. Przytula się do rękawa swojego męża, swojego ślubnego męża, który kiedyś poszybował dla niej do nieba. Do marynarki, którą miał na ślubie i na sali rozwodowej. Dwa razy. Będzie bardzo szanowała tę marynarkę.
Zawsze już będzie wierzyć, że to, co Piotr mówi, nie jest skierowane przeciwko niej. Inaczej zginie.
„Mama jest zazdrosna” – przemknęły jej przez głowę słowa ojca.
Ona nie będzie zazdrosna.
*
– Nie dostałam tej pracy. Wpadłam cię zobaczyć, po prostu wpadłam – mówi Julia – jak pięknie świeci słońce.
– Nie uprzedziłaś mnie – mówi matka; och, znowu te pretensje – zrobiłabym coś dobrego – kończy.
– Basia i Piotrek nie rozwiedli się, szkoda, że tego nie widziałaś – mówi Julia i żałuje, że matki tam nie było, w tym zamieszaniu, w tej szczęśliwości rozprawy rozwodowej.
– Cieszę się – mówi matka – napijesz się ze mną herbaty?
A może wyjdziemy gdzieś na obiad? Opowiesz mi o Romanie, może mnie kiedyś zaprosicie?
I Julia uświadamia sobie, że nie wpadło je to do głowy ani razu. Ani jednego wieczoru, ani jednej niedzieli nie przeszło jej przez myśl, że może fajnie byłoby zaprosić samotną matkę do nich, pokazać obrazy Romana, pokazać jej strych przecudny i okna, które Romek ogaci na zimę, a przez które widać dach jakiegoś klasztoru i rzekę, i zachód słońca, jak z żadnego innego miejsca na świecie.
Nie są z innej gliny, z dwóch różnych światów, z dwóch konstelacji gwiezdnych, które się nigdy nie spotkają, które nawet nie podejrzewają swojego istnienia.
Są z jednego wszechświata i przybliżają się do siebie od chwili Wielkiego Wybuchu.
– Nie, nie pójdę z tobą na obiad – mówi Julia. – Napiję się z tobą herbaty i wracam do domu. Zrobię porządek, a wieczorem przyjdziesz do nas, otworzymy wino.
Zobaczysz, jaki mamy piękny zachód.
*
– Nie zrobimy teraz łazienki. – Piotr odkłada żółty kafelek na miejsce. – Nie mamy pieniędzy.
– Mówiłeś… – chce płaczliwie rozpocząć Basia, ale w porę się mityguje. – Myślałam, że jakieś mamy, odłożone.
– Mieliśmy. Dałem Jędrzejowi na tę jego podopieczną, strasznie nudził. Jeśli ona nie wyjedzie w ciągu tygodnia, to na pewno umrze. Pomyślałem, że ty też byś tak zdecydowała. Ona jest czyjąś córką albo czyjąś żoną, tak samo jak ty, a dla twojego dobra oddałbym wszystko.
Cieszę się, że to nie ty, to jest warte dużo pieniędzy.
Nie myślała w ten sposób, ale rzeczywiście, to mogłaby być jedna z nas, Julia albo Basia, albo Buba. I co wtedy?
Co byłoby ważniejsze? Ten głupi remont czy one? A gdybym to była ja?
– Dobrze zrobiłeś – mówi Basia. – Ostatnio zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy byli sami na świecie.
*
– Tylko cud, bo prawdę powiedziawszy, nie ma żadnych szans.
Lekarz nie chce tego mówić księdzu, ale jego obowiązkiem jest przedstawić stan faktyczny.
– Wie pan co – ksiądz siedzi, choć lekarz dawał już znać, że muszą skończyć wizytę, wszystko już wiadomo – pan jest od diagnozy, ja jestem od próśb. Ale przypomina mi to pewną przypowieść.
Lekarz jęczy w duchu, ale osoba duchowna budzi w nim respekt, sam nie wie czemu.
– Pozwoli pan, na koniec. Kiedy paliły się silniki w samolocie, pilot powiedział przez głośnik, proszę się modlić, tylko Bóg nam może pomóc. Wtedy ktoś, kto nie usłyszał, zapytał sąsiada, jaki był komunikat. „Że nie ma nadziei” – zabrzmiała odpowiedź. A ja panu, doktorze oświadczam, że się modlę o cud. I nadzieja to dużo silniejsza rzecz niż diagnoza. Ja wierzę, że Bóg może ją uratować, a czyimi rękami to zrobi, to już nie moja sprawa. Dziękuję za wszystko. – Ksiądz podnosi się i znowu pociera oczy.
Lekarz wyciąga rękę, ich dłonie mijają się, spogląda uważnie na księdza.
– A przy okazji – mówi i bierze go stanowczo pod ramię – proszę ze mną na okulistyczny. Mój kolega pana obejrzy, przecież pan nie widzi!
*
Jak można zacząć wszystko od początku?
Róża siedzi naprzeciwko Sebastiana i widzi nic. Wielkie nic. Jak bardzo się minęli!
Nie zna tego człowieka, który siedzi przed nią. On nie zna jej, Róży.
Czy po tych trzech latach jest jeszcze taka możliwość, żeby się poznać? Sebastian wydaje się chłodny jak chłodnik, rzeczowy jak rzecz, konkretny nieprzyjemnie jak jakiś konkret.
Zdecydowała, że może być samotną matką i powiedziała mu o tym. Niech się nie czuje zobowiązany.
Sebastian siedzi naprzeciwko Róży i patrzy na nią. To jest kobieta, której nie zna. Przedsiębiorcza jak przedsiębiorstwo, zgrabna jak Barbie, krucha jak faworek. Nie chce, żeby był ojcem jej dziecka? Czy taką Różę kochał?
Dlaczego jej nie powiedział o matce? Dlaczego pozwolił jej myśleć, że ma żonę? Czy nie dała mu wystarczających dowodów miłości? Co źle zrobiła?
Trzeba było naciskać, uwodzić, prosić czy wytrzymywać?
Co on źle robił? Czy trzeba było ją wciągać w swoje życie, w ból każdego dnia, w smutek ciężkiej choroby matki?
Może tak było wygodniej? Róża była odskocznią, świętem, innym światem.
Może tak było wygodniej, Sebastian był tajemnicą, walką, przeciąganiem liny, z jednej strony ona, Róża, z drugiej tamta.
Z czego może dla niej zrezygnować?
Z czego może zrezygnować dla niego?
Co mogą razem budować?
Czy chce być z nią, czy z nią, dlatego że jest w ciąży?
Czy chce być z nią w ciąży, czy z nią?
Tylko dla dziecka?
Nie tylko dla dziecka?
Czy ma mu powiedzieć, jak stała nad wanną pełną gorącej wody i zastanawiała się?
Nie, nigdy nie powie.
– Owszem, zastanawiałam się, czy… – mówi Róża.
– Ty idiotko! – krzyczy Sebastian. – Ja zawsze chciałem mieć z tobą dzieci, tylko ty zawsze chciałaś być… – i urywa, bo nie wie, jaka Róża chciała być, o czym marzyła i co jej się śniło. Nie wie, bo tyle innych rzeczy było do zrobienia. Pokochać się, iść do kina, być w teatrze, spotkać się z przyjaciółmi, poćwiczyć, pojechać, zobaczyć, oderwać się od codzienności. Jaka jest Róża?
Jaki jest Sebastian poza nią? Poza jej mieszkaniem, jej wypielęgnowanym światem?
Z czego nie muszę rezygnować, żeby z nim być?
Z czego nie muszę rezygnować, żeby z nią być?
– Bo ty zawsze… – mówi Sebastian i milknie, bo zdaje sobie sprawę, że nie wie, co Róża zawsze. Bo Róża zawsze jest sama, sama zarabia, sama wydaje, sama utrzymuje dom, sama się budzi i sama zasypia. Z wyjątkiem śród i piątków, kiedy on przychodzi.
Więc nie wie, co Róża zawsze, wie tylko, co Róża zawsze z nim.
– Bo ty nigdy… – mówi Róża i milknie, bo nie wie, co Sebastian nigdy, bo przy niej nigdy nie był z chorą matką ani z jakimiś obcymi dziećmi, ani nawet znajomymi dziećmi, bo Baśka i Piotrek na razie nie mają dzieci, nie wie, czego nigdy nie robi, jak się budzi i jak się kładzie.
Z tego „nigdy” wyłączone są środy i piątki, ale nie zna go u niego, zna go u siebie.
Jak pogodzić te dwa życia?
– Boję się – mówi Róża i bardzo nie chce się rozpłakać.
– Ja też – mówi Sebastian.
*
Julia idzie przez Rynek, jakby tańczyła. Życie jest takie piękne, trzeba tylko w to wierzyć i wszystko będzie dobrze. Jest motylem, zatrzymuje się przed pękiem róż trzymanym przez dłoń w rękawiczce z obciętymi palcami, z dziurek wystają pałce, zgrubiałe, zniekształcone.
– Poproszę jedną – Julia się zatrzymuje. Kwiaty trzeba kupować, nawet jeśli się nie ma pieniędzy. Jeśli ona kupi choć jedną, ta dłoń w czarnej rękawiczce nie na darmo wabi przechodniów na tym rynku.