Выбрать главу

– Pasowalibyście do siebie. – Buba zawsze była pewna, że wystarczy powiedzieć słowo, a słowo ciałem się stanie.

Lubił Bubę, zawsze wydawała mu się krucha. Pod pancerzem żółwi z Galapagos też jest kruche, bezbronne mięso. Buba przypominała mu żółwia, który w każdej chwili może przewrócić się na grzbiet i wtedy trzeba mu będzie pomóc znów stanąć na nogi. Albo dobić. Ale jest naiwna, sądząc, że wystarczy sobie wymyślić osobę do kochania i taka osoba, czary-mary, hokus-pokus – pojawia się na świecie.

A poza tym zauważył coś niepokojącego. Buba miała problem z alkoholem albo z prochami, albo z jednym i drugim. Nie chciał być nielojalny wobec niej, ale widział ją w środę na Rynku w bardzo nieciekawym towarzystwie dilera Zenka, który zresztą, jak mówiono, powoli wypadał z interesu, ponieważ zaczął brać. Buba również wyglądała, jakby była na haju. Śmiała się głośno, za głośno, a Zenek obejmował ją tak, jakby nie tylko ćpanie ich łączyło. Ale Roman nie chciał się wtrącać; w przeciwieństwie do Buby szanował prawo do stanowienia o sobie. Buba była dorosła, robiła, co chciała.

Wzruszająca była jej wiara w to, że on i nieznana mu Julia są dla siebie stworzeni. On już został stworzony dla jednej kobiety. Która wybrała innego. Niech to szlag trafi. Nie narazi swojego serca powtórnie, tego był pewien.

W pracowni było zimno, wciągnął na siebie sweter i na stopy grube wełniane skarpety. Na sztalugach czekało płótno, nagie, przyzywające, płótno wyrzut sumienia, blejtram, na który nie mógł patrzeć – ponieważ już od paru miesięcy nie miał nic do namalowania.

*

Ksiądz Jędrzej przetarł grube szkła. Coraz mniej przez nie widział, ale mimo swojej głębokiej wiary nie chciał wierzyć, że Pan Bóg obdaruje go jeszcze jedną łaską – łaską ślepoty. Miał jeszcze tyle do załatwienia na świecie i do tego potrzebne mu były oczy.

– Zrozum mnie, Boże – szeptał czasami, zapominając o niewłaściwości takiej konstrukcji, wiedział, że Pan Bóg rozumie wszystko, tylko on, Jędrzej, nie wszystko przyjmuje do wiadomości. – Jeszcze trochę, proszę o jeszcze trochę czasu…

A potem przypominał sobie kobietę, która kiedy się dowiedziała, że jej syn zginął w wypadku w wieku dwudziestu dwóch lat, uklękła i powiedziała:

– Dzięki Ci, Panie, że pozwoliłeś mi się dwadzieścia dwa lata cieszyć jego obecnością na tej ziemi.

I chylił głowę z pokorą, modląc się o łaskę akceptacji wyroków Bożych. A potem podnosił się z kolan i biegł w miasto załatwiać wszelkie niecierpiące zwłoki sprawy, takie jak pieniądze na kolejne ludzkie biedy, bo choć wychodził z założenia, że świat jest najlepiej urządzonym miejscem we wszechświecie, to serce go bolało, że nie dla wszystkich.

A poza tym miał słabość. Słabość ta poległa na wierze, że oczy można zmusić do widzenia lepiej, pod warunkiem, że się ich sztucznie nie wspomaga. Ksiądz Jędrzej natrafił na broszurę, w której niemiecki instytut polecał ćwiczenia wzroku – zabawę piłką na gumce i śledzenie wzrokiem tej piłki, gimnastykę gałek ocznych, patrzenie do góry i na dół bez podnoszenia i schylania głowy. Jednym słowem, ćwiczenie mięśni oczu. Miało to przynieść efekty i ksiądz Jędrzej używał okularów ukradkiem, kiedy nikt nie patrzył, nie przyznając się do postępującej ślepoty.

No cóż, nikt nie jest doskonały. Teraz jednak wzrok nie może odmawiać mu posłuszeństwa, przynajmniej dopóki nie załatwi tych cholernych pieniędzy.

Usłyszał kroki gospodyni, pani Marty, i natychmiast schował okulary do kieszeni.

– O, dzień dobry, pani Marto!

– Niech będzie pochwalony… Mówiłam, żeby ksiądz poszedł do okulisty!

– A po co?

Marta wzruszyła ramionami. Schyliła się do lodówki i wyjęła garnek. Postawiła na palniku, zapaliła gaz. Ksiądz przysunął gazetę do oczu.

Pani Marta trzaskała naczyniami, co było zawsze oznaką niezadowolenia i oczywiście chęci zwrócenia na siebie uwagi. Ale ksiądz Jędrzej nie podnosił głowy.

Postawiła przed nim kubek, z którego rano zwykł pijać kawę, talerz, sztućce, niemiłosiernie przy tym dzwoniąc, szeleszcząc i dźwięcząc. Z dzbanuszka na stole wyjęła trzy zwiędłe różyczki i podstawiając swoją białą dłoń o serdelkowatych palcach pod kapiące łodygi, podreptała się do kosza na śmieci. Ksiądz Jędrzej wykorzystał okazję i podszedł do kuchenki. Podniósł pokrywkę garnka.

– Jajeczka! – ucieszył się.

Pani Marta patrzyła w osłupieniu, jak ksiądz pochylił głowę nad garnkiem i uśmiechnął się:

– Pachną jak mięsko…

– Niech ksiądz siada nareszcie! Jajeczka! – prychnęła pani Marta i zestawiła garnek z połciem ładnej wieprzowiny z ognia. – To na obiad.

– Ale ja tylko kawę wypiję, spieszę się – powiedział szybko ksiądz Jędrzej. – Przegryzłem co nieco po rannej mszy.

Pani Marta obróciła się tyłem, nalała kawy do dzbanka i ze stuknięciem postawiła na stole. Ksiądz Jędrzej nalał sobie do kubka wody z dzbanka po kwiatkach, spróbował, skrzywił się, spojrzał przepraszająco na Martę, upił odrobinę, wziął gazetę do ręki i macając po stole, dolał do kubka z wodą po różach świeżo zaparzonej kawy.

– Bardzo dobra – powiedział, wypił jednym haustem i już go nie było. Pani Marta stała w kuchni znieruchomiała niby żona Lota. Pokręciła głową, jakby chciała strząsnąć z siebie ten obraz, zajrzała do dwóch dzbanków, skrzywiła się i rzuciła w stronę drzwi:

– Żeby mi się ksiądz nie spóźnił na obiad więcej jak półtorej godziny! Nie tak jak ostatnim razem!

Zza drzwi dobiegło:

– Przecież ostatnim razem w ogóle nie wróciłem na obiad!

– No właśnie!

Pani Marta zgarnęła talerz, kubek i dwa dzbanki ze stołu i z takim impetem wrzuciła naczynia do zlewu, że mało się nie potłukły. W oddali trzasnęły drzwi.

Też coś! Niby ksiądz, powinien być poważny, a lata jak kot z pęcherzem. Poza tym są pewne rzeczy na ziemi, którym nie można się przeciwstawić, i trzeba je przyjąć do wiadomości. Taką rzeczą – w to pani Marta nie wątpiła – jest śmierć. Dlatego dopóki nie nadejdzie, można jeszcze coś zrobić – pani Marta zakręciła wodę i wyjęła z kieszeni kupony – może tym razem się poszczęści? Zakreślała kolejne cyferki z wyraźnym zadowoleniem – w końcu jej strategia przyniesie rezultaty, była tego pewna.

*

– I wypełniła pani formularz E-112? Bo zgodę wydaje tylko prezes NFZ. – Głos lekarza był łagodny, obojętny.

– Tak. Mówiłam panu, że otrzymałam odmowę.

– No cóż… No tak… Oni nie mają pieniędzy na wszystko, a ta operacja jest obciążona za dużym ryzykiem. – W białym fartuchu zabrzmiała melodia, biały fartuch podniósł się przepraszająco, odwrócił od niej, cicho coś powiedział do telefonu, znowu usiadł naprzeciwko niej. – Przepraszam. – Nieskazitelnie białe zęby wyszły jej naprzeciw. – Podejmiemy próbę leczenia u nas…

Antracyklina była niepotrzebna, no cóż, tak się czasami zdarza, że lekarze chwytają się ostatniej deski ratunku, ale poza tym, że pani straciła włosy… Jest pewna metoda, ale nie daje żadnej pewności. Dotychczas mamy sześć udokumentowanych przypadków całkowitego wyleczenia, ale pieniądze na operację musi zebrać pani sama.

Po powrocie do domu zwinęła się w kłębek na kanapie.

To niemożliwe, to po prostu niemożliwe, to się nie dzieje naprawdę, niemożliwe, że to koniec życia, to tylko sen, obudzi się i wszystko będzie w porządku… Ogarniał ją paraliżujący strach i wszystkie komórki nagle zaczęły w panice wyczyniać coś, czemu nie mogła się przeciwstawić, panika rozpełzała się do nóg i rąk, i głowy, serce biło szybko i poczuła się tak, jakby leciała w przepaść, a razem z nią cały świat. I nic, czego się można chwycić. W głowie jej wirowało i osuwało się, podnosiło i przesuwało, okno, które widziała spod zmrużonych powiek, zmieniało kształt, malało i rosło, robiło się owalne, a potem ten owal jak mgła rozsuwał się i widziała już tylko jasność, w którą powoli zaczęły spadać ciemne małe kulki znikąd, było ich coraz więcej i więcej, robiło się ciemniej, wiedziała, że musi wstać, zanim zemdleje, że to tylko jej strach, a nie choroba, choroba jeszcze się czai, dlatego taka wredna, dlatego ją zaskoczyła i zabija, to nie choroba sprawia, że traci wzrok, a świat wokół niej rozpada się na czarne kulki, tylko panika, więc zmusi się do wstania, weźmie prysznic, pooddycha głęboko przeponą, weźmie prysznic i wszystko minie.

Pomyśli później, nie będzie się bać, przecież jeszcze nie zaznała nawet miłości, jeszcze nic za nią i ma już być nic przed nią? Przecież powiedział, że będziemy leczyć, tylko inaczej. To inny lekarz, może mądrzejszy, może tamten nie wiedział, co robi, a ten będzie wiedział.

Więc wstać, wstać powoli, żeby świat przestał kołować, i iść do łazienki.

*

Róża wycierała się niebieskim ręcznikiem i z zadowoleniem tarła swoje ciało po zimnym prysznicu aż do zaczerwienienia. Krew zaczęła szybciej krążyć, Róża sięgnęła po balsam do ciała i konsekwentnie nakładała cieniutkie warstwy, najpierw na łydki i uda, i ruchami od dołu do góry masowała nogi. Była z nich zadowolona, szczupłe, ale silne, ćwiczenia trzy razy w tygodniu pozwalały jej zachować świetną sylwetkę. Potem brzuch, w prawą stronę wokół pępka, zgodnie z ustawieniem esicy i okrężnicy, potem pośladki, kształtne i silne: gluteus maximus, ghiteus medius, ghiteus minimus, potem ramiona i przedramiona. Na bliznę nakładała specjalny krem na blizny. Działał. Teraz Róża wyjęła tubkę kremu do piersi, roztarła na dłoni przezroczysty żel i lekkimi okrężnymi ruchami namaściła najpierw lewą, a potem prawą pierś. Żałowała, że nie może zgodnie z zasadami sztuki wysmarować mięśnia kapturowego, ale nawet przy jej giętkości musiałaby zawinąć i wykręcić ręce na plecach w sposób dostępny chyba tylko małpom.

Zakręciła tubkę z żelem i sięgnęła po krem do oczu. Nie naciągając skóry, wklepywała koniuszkami palców białawą masę, dopóki nie pozostał żaden ślad. Potem zamoczyła palce w okrągłym słoiczku, którego napis donosił, że zawartość odmłodzi, udrożni, utleni, zaowocuje, i rozprowadziła krem zygomaticus maior, zygomaticus minor i risorius.