Выбрать главу

Róża okropnie bała się małpiego pyszczka, a wiedziała, że te właśnie mięśnie wyciągają się nieprzyjemnie i są odpowiedzialne za starcze zmarszczki wokół ust.

Wreszcie zaczesała ciemne włosy do tyłu i związała w koński ogon grubą frotką, która nie powinna uszkodzić struktury włosa. Spojrzała w lustro z zadowoleniem. Była zgrabna. Co prawda, różnica między talią a biodrami nie wynosiła wymarzonych trzydziestu centymetrów, tylko dwadzieścia sześć i pół, ale i tak wyglądała bardzo nęcąco.

Uśmiechnęła się do swojego odbicia w lustrze – zabieliły się równe zęby, o które dbała tak jak o całą resztę. Udawała, że nie widzi koloru swojej cery, w końcu jak jest podmalowana, to naprawdę nie widać, żeby coś było nie w porządku.

Narzuciła szlafrok i weszła do kuchni. W szafce nad zlewem równo poukładane naczynia czekały na wezwanie. Wyjęła czerwony kubek – dzisiaj potrzebuje energii, odruchowo poprawiła szklanki, jedna z nich wysunęła się poza równy szereg, i nastawiła kaszę jaglaną, którą jadła zawsze na śniadanie. Kasza była zdrowa, nie miała zbyt wielu kalorii, natomiast bardzo dobrze wpływała na trawienie i czyszczenie jelita cienkiego lub grubego. Róża włożyła do szklanki pół łyżeczki miodu, oczywiście scukrzonego, i zalała go ciepłą wodą. To wypije przed śniadaniem, żeby wzmocnić serce. Teraz ma czas, żeby się ubrać i zrobić makijaż.

Kasza cichutko pyrkała na ogniu, kiedy Róża ostatnim pociągnięciem tuszu, przy lekko zmrużonych powiekach, kończyła się malować. Spojrzała jeszcze raz na siebie z satysfakcją. Sebastian lubi zadbane kobiety – tyle razy jej to powtarzał. I tak pięknie zachwyca się jej ciałem. No cóż, trzeba cierpieć, żeby się podobać. Żeby jeszcze udało jej się zmniejszyć obwód pasa do sześćdziesięciu dwóch centymetrów…

Usunęła lusterko ze stołu, podniosła się i otworzyła szafkę koło okna. Na najwyższej półce ustawione według wzrostu siedziały dzbanki i salaterki, półmiski i miseczki.

Na drugiej od góry duże talerze, talerzyki, głębokie talerze i dwa półmiski na rybę w kształcie ryby. Na dolnej w przezroczystych pojemnikach, od prawej, stała mąka pszenna poznańska, kasza jaglana, kasza gryczana, ryż długoziarnisty, rodzynki sułtańskie, sól kamienna, cukier brązowy, ziarna słoneczników, ryż biały. Na pierwszej półce Róża ma siebie, na drugiej również siebie, co jest na trzeciej, nie widać. Może jakieś przyprawy?

Na której półce Róża przechowuje miłość?

*

Piotra nie opuszczało poczucie, że coś się bezpowrotnie w jego życiu zmienia, i to zmienia na gorsze. Właśnie teraz, kiedy powinno być lepiej, kiedy już nie muszą walczyć o każdy grosz, kiedy stać ich na więcej, kiedy mieszkają sami (a pierwsze lata małżeństwa mieszkali kątem u rodziców Piotra). Starał się jak mógł, ustępował Basi we wszystkim, chciał, żeby była szczęśliwa i zadowolona, a ona szczęśliwa nie była. Chwilami czuł, że się dusi w domu, że wokół niego zaciska się jakaś pętla. I lepiej mu było poza domem; to spostrzeżenie sprawiało mu wyraźną przykrość.

Kochał swoją żonę, wtedy kiedy nie była blisko niego.

Starał się teraz mówić jej o wszystkim, ale rozmowy jakoś nie szły. Mówił, o której wraca i gdzie robił zdjęcia, kiedy się ukażą i jaki korek był na placu Wolności. Mówił, kogo spotkał i o czym rozmawiali, ale Basia, tak dociekliwa kiedyś, teraz słuchała tego wszystkiego bez zainteresowania i podejrzewał, że i tak myśli swoje.

Miał wrażenie, że słowa zaczynają służyć do tego, żeby coś ukryć. Miał wrażenie, że zaczęła go traktować, o nie, nie jak powietrze, bez powietrza nie można żyć, ale że był obok, wepchnięty wbrew sobie do innego wymiaru.

Basia była za szybą, mógł jej dotknąć, ale nie mógł jej poczuć.

Kiedyś zapytał wprost:

– Czy ty mi wierzysz?

Basia uśmiechnęła się wtedy do niego i powiedziała zdawkowo:

– Wierzę, wierzę.

Ale miał dziwne poczucie, że przestał ją obchodzić. A jednocześnie… to grzebanie po kieszeniach, otwarte koperty (myślałam, że to rachunek), otwarty kalendarz.

Przecież niczego nie ukrywał.

A jeśli ukrywał, to w trosce o nią i rzeczy nieistotne. Dla niego nieistotne.

Może małżeństwo właśnie w taki sposób ewoluuje?

Brakowało mu tamtej Basi, wesołej i ufnej.

Siedział przy komputerze i przeglądał stare płyty, porządkował i wyrzucał niepotrzebne zdjęcia. Z ekranu patrzyła na niego Basia, przyłapana oczywiście przez aparat. Basia nie znosiła, kiedy kierował w nią zoom, nienawidziła, kiedy ją fotografował, zdjęcia, które miał przed sobą, robił ukradkiem, kiedy nie widziała, i to były najlepsze jego zdjęcia. Których oczywiście nie mógł jej pokazać, bo obiecał, że nie będzie jej fotografował bez jej zgody. Nie dotrzymał słowa i lubił je przeglądać.

Może w ten sposób ludzie dojrzewają do dziecka? Jest czas na bycie tylko we dwójkę, a potem czas na scementowanie związku, na inne problemy?

Ale przecież oni nie mieli żadnych problemów.

Zamknął plik pod tytułem Fabryka Trzciny, Basia zniknęła i zmieniła się w drobne litery na desktopie.

Wyjął płytę i schował do ochraniacza. Otworzył fotoshopa i następny plik i zabrał się do obrabiania zdjęć.

Do siedemnastej musi je wysłać do redakcji, a potem przyjdzie Konrad, któremu obiecał pomóc.

Konrad stracił cały twardy dysk, a przecież pomaga się koledze po fachu, udostępni mu swój komputer.

*

Śniło jej się, że jedzie autobusem. Ludzie drzemią z opuszczonymi głowami, jest noc, choć w świetle księżyca widać krajobraz. Jest coraz bardziej zaniepokojona, bo autobus wyraźnie zboczył z drogi, nie widać żadnych pasów, żadnego asfaltu, wokół jest pustka, nie może dostrzec, co się dzieje i gdzie są, choć przytula twarz do szyby. Podnosi się z fotela, coraz bardziej przerażona, i potrząsa za ramię drzemiącą najbliżej kobietę. Kobieta podnosi głowę, jej włosy rozsypują się na boki, i wtedy widzi, że kobieta nie ma twarzy, tylko plastikową bezkształtną maskę, bez oczu, ust, jak niedoskonały manekin. Odsuwa się z przerażeniem, jej nagły ruch budzi mężczyznę tuż za kobietą, mężczyzna podnosi twarz i znowu ma przed sobą maskę, więc w panice biegnie do przodu, potrącając kolejne osoby, wszystkie z maskami zamiast twarzy, podbiega do kierowcy, jest oddzielony pleksiglasową szybą i serce jej martwieje z przerażenia, ponieważ w długich światłach autobusu widzi bagno, zielonkawe błoto, na spleśniałą powierzchnię wydostają się spod ziemi bąble pękające w zwolnionym tempie.

A więc to tak, to kwestia czasu, za chwilę koła autobusu ugrzęzną tu na zawsze i wszyscy powoli zostaną wciągnięci pod zjełczałą, chorą ziemię, autobus zapadnie się, zrobi się ciemno, błotnista breja pozalewa najpierw szyby, potem przez nieszczelności dostanie się do środka i wypełni pogrzebany autobus po brzegi. Nikt się nigdy nie dowie, gdzie i jak zginęli.

Waliła mocno w pleksiglasową szybę, bo kierowca zdawał się nie widzieć, że się zgubił, pojechał za daleko, nie rozumiała, jakim sposobem nadal utrzymują się na powierzchni bagna, waliła i waliła w szybę oddzielającą ją od kierowcy, a ludzie podnieśli maski i utkwili w niej swój bezwzrok i kierowca się odwrócił.

W plastikowej twarzy miał puste szpary w miejscu oczu.

Odwrócił się jak manekin znowu w stronę bagna.

Byli straceni.

Obudziła się z charczeniem, gwałtownie uniosła się na pościeli, żeby złapać oddech, dopiero po chwili dotarło do niej, że to tylko sen, tylko niedobry sen.

Inwentaryzacja i kontrola w jednym. Przed likwidacją! I jeszcze jak jej się przyglądają! Mogłaby, flądra jedna, ciszej wygłaszać komentarze!

– Popatrz na tę kobietę! – Jedna z tych pań mówi o niej niby szeptem, ale scenicznym.

Wie bardzo dobrze, jak wygląda.

Poza tym nie jest tu potrzebna, pójdzie w głąb, między półki, ma listę książek, które powinny tu być, ale nie ma ich na miejscu, poszuka, nie będzie słuchać komentarzy obcych kobiet.

*

– Co komu po urodzie – usłyszała Basia pewnego wieczoru.

Już od ósmej leżała w łóżku, w jej domu panowały niezmienne zwyczaje, dziecko musiało być w łóżku po ósmej, najdalej wpół do dziewiątej, i chociaż Basia miała już dwanaście lat, grzecznie mówiła dobranoc i szła do swojego pokoju. Światło musiało być zgaszone, potem mama przychodziła sprawdzić, czy Basia śpi, czasem wchodził ojciec, jeśli akurat był w domu.

Tej nocy Basia do późna pod kołdrą przy latarce czytała „Hrabiego Monte Christo”. Kiedy odłożyła książkę, w ogóle nie chciało jej się spać.

Zastanawiała się, czy miałaby dość siły, żeby latami szukać ludzi, którzy ją skrzywdzili, czy wytrzymałaby pobyt w twierdzy If i co by zrobiła z fortuną, oczywiście, gdyby była na miejscu hrabiego.

Na pewno kupiłaby od razu piękny czerwony samochód i wszyscy w klasie by jej zazdrościli i miałaby kierowcę, który by ją woził.

I wtedy zza ściany, usłyszała:

– Co komu po urodzie, no powiedz?

To był głos cioci Ireny i Basi aż ścisnęło się serce. Jak ona tak może mówić o jej mamie? Mama na pewno była ładniejsza od cioci Ireny. Była prawie tak ładna jak aktorki w filmach, tylko miała pomarszczone czoło, między oczami trzy albo cztery zmarszczki, które nadawały jej twarzy ostry wyraz. Ale jakie prawo miała ciocia Irena, żeby tak mówić? Z tym swoim kartoflanym nosem i wąskimi ustami i grubymi paluchami u dłoni, jakby pożyczonymi od innego człowieka?

I dopiero kiedy mama odpowiedziała. Basia zrozumiała, że to nie o urodę mamy chodzi.

– No wiesz – powiedziała mianowicie mama Basi – z brzydkiego kaczątka czasem wyrasta piękny ptak, a Basia ma jeszcze czas.

– Ja mówię, że to dobrze właśnie! – Ciocia Irena podniosła głos. – Ładne to głupie, a lepiej, żeby dziewczyna miała w głowie dobrze poukładane! Tylko żeby ona sobie kogo znalazła…

– To przecież jeszcze dziecko – powiedziała mama, a Basia wtuliła nos w poduszkę i starała się nie oddychać.