Выбрать главу

Uśmiechnął się z zadowoleniem i nawet nie zauważył, że jest sam w gabinecie.

*

– Czy jest Piotr? – w słuchawce zabrzmiał niski głos Buby. – Basia, daj mi Piotra.

– Poczekaj, sprawdzę, czy jest – powiedziała Basia.

– Chwileczkę] – krzyknęło w słuchawce. – Basia?

– Tak, jestem, poczekaj, zobaczę, czy wrócił – Basia zareagowała nerwowo, tak bardzo głos Buby był teraz zmieniony.

– To ja właściwie nie muszę z Piotrem.

– Coś się stało? – Basia poczuła nagły niepokój, nieokreślony i inny niż ten, do którego była przyzwyczajona.

– Coś ci powiem, mogę?

– Mów – powiedziała Basia i przeszła do kuchni, wyjęła z kuchenki teflonową patelnię, postawiła na gazie, dodała odrobinę masła i wyjęła smażoną rybę. Ryba z warzywami, łączymy; mięso z warzywami, łączymy; warzywa z ziemniakami, ale już bez mięsa – to była dieta niełączenia, którą Basia od jakiegoś czasu bardzo niekonsekwentnie stosowała.

– Ile metrów ma wasze mieszkanie? – zabrzmiało w słuchawce, którą przytrzymywała brodą.

– Zwariowałaś? Dzwonisz do nas, żeby zapytać o metraż?

– Ile? – pytanie ze słuchawki wymagało natychmiastowej odpowiedzi.

– Nie wiem. Około siedemdziesięciu. Ale z balkonem czy bez? Nie mam pojęcia, Piotr wie, mieszka tu od urodzenia.

Basia zmniejszyła gaz i podlała rybę odrobiną wody.

Przyciskała wciąż słuchawkę ramieniem, bo patelnia niebezpiecznie przechyliła się na jedną stronę i groziła upadkiem.

– Mieszkasz, Basiu, w jednym mieszkaniu ze swoim mężem na siedemdziesięciu metrach, mieszkasz z nim i nie wiesz, czy twój mąż, którego obiecałaś kochać aż do śmierci, którego wzięłaś sobie na zdrowie i na chorobę, na szczęście i na nieszczęście, jest w domu?

Głos Buby zamilkł nagle i przeszedł w ciągły sygnał rozłączonej rozmowy. Basi słuchawka wypadła spod brody. Chwyciła ją w locie, patelnia przechyliła się i ryba zsunęła się na kuchenkę, Basia syknęła i przykręciła gaz.

Odłożyła telefon na widełki i siadła przy kuchennym stole.

Jakim prawem Buba wygłasza takie kwestie?

Przesadziła, tym razem przesadziła, Basia czuła to wszystkimi porami ciała. Nikt nie będzie jej pouczał, ani w kwestii Piotra, ani w żadnej innej. Przecież stara się wiedzieć o każdej minucie i o każdej czynności Piotra, której nie jest świadkiem. Na przykład wczoraj, sprawdziła to, nie było go wcale w redakcji, a powiedział, że tam jedzie. Był w Niewiadomogdzie. Był w Kłamstwie. Nie wiedział, że koleżanka znajomej jest tam sekretarzem redakcji. Nie było go w redakcji, to wiedziała. A czy jest w tej chwili przed komputerem, czy w łazience, czy zszedł po gazetę? Jakie to ma znaczenie? Przecież go nie śledzi, wzięła się za siebie, wbrew pozorom nie rozsypała się, nie płakała.

Piotr po prostu pokazuje swoją prawdziwą twarz i jak się całkiem odsłoni, ona nie będzie bezbronną kobietą, będzie wiedziała, co robić. Już nie jest przyklejoną Piotrusiową. Jest Basią. Całe szczęście, że nie mają dzieci!

A Buba jest idiotką, ot co, i Basia obiecała sobie, że na dzisiejszym spotkaniu prosto w oczy jej to powie! Niech się przestanie wtrącać! Albo opieprza ją Róża, że śledzi i kontroluje Piotra, albo ją opieprza Buba, że nie wie, gdzie Piotr jest!

Basia zakręciła gaz pod patelnią, podniosła się i weszła do pokoju. Piotra nie było, komputer świecił jaskrawymi liniami, które splatały się ze sobą i umykały w dal i znowu pojawiały się, plotły i znikały. To znaczy, że wyszedł tylko na moment. Basia siadła przed ekranem i chociaż miała to sobie za złe – kliknęła parę razy myszką.

Tylko zobaczy, nad czym Piotr ostatnio pracował.

– Co ty robisz? – usłyszała za sobą głos męża i podskoczyła.

– Nie strasz mnie! – To było wszystko, co jej przyszło do głowy.

– Basia, jak pracuję, to nie ruszaj, zdjęcia się wysyłają. – Piotr odsunął ją. – Przerwiesz mi połączenie.

– Chciałam wyłączyć, myślałam, że zapomniałeś. – Basia podniosła się i poczuła, że do jej głosu wkrada się pretensja. Ale dlaczego Piotr się najpierw chowa, a potem chce ją na czymś przyłapać?

– Nie zapomniałem. – Piotr usiadł przed komputerem. – Jeśli ci potrzebny komputer…

– Nie jest mi potrzebny twój komputer. – Basia była prawie obrażona, tak głupio się zachowała! – Jesz teraz czy później?

– Później – powiedział Piotr i natychmiast się poprawił: – Albo jak chcesz, to mogę teraz.

– Ja nic nie chcę, nie jestem twoim żołądkiem.

– To może później.

Basia odwróciła się na pięcie.

Bardzo proszę, później to później, co prawda socjologowie światowej klasy już dawno ustalili, że wspólne posiłki to jest to, co sprzyja rozwojowi rodziny, ale ona nie musi swojej rodziny rozwijać w ten sposób.

Zje sobie sama i rozwinie się sama, ot co. Później, to ona idzie do Róży, i kto wie, może zostanie na noc, ciekawe, czy Piotra zainteresuje, dlaczego nie wróciła, zobaczymy.

A teraz zje swoją rybę, wypije kieliszek białego wina i przejrzy prasę, choć może nie przejrzy, bo jeszcze trafi na artykuł, z czego składa się ryba. Ostatnio trafiła na taki, który opisywał, z czego się składają hamburgery i zmielone uszy świni o mały włos nie znalazły się z powrotem na talerzu.

I zostanie w kuchni, żeby mu nie przeszkadzać.

*

Rozpadało się na dobre. Roman cofnął się do mieszkania tym chętniej, że w ten sposób mógł uniknąć spotkania z panem Janem, którego chrząkanie dobiegało z dołu.

Zerwał z wieszaka nieprzemakalną kurtkę i wyskoczył z powrotem na schody. Pan Jan widać słyszał trzaśniecie drzwi na górze, bo nie dał za wygraną, stał na półpiętrze i patrzył do góry.

– No i co pan, panie Romanie, na te komisje do spraw komisji?

– Ja nie oglądam telewizji, panie Janku.

– Błąd, błąd, inteligentny człowiek powinien wiedzieć, co się dzieje. – Pan Jan oparł się o poręcz schodów, Roman musiał się zatrzymać. – Wiesz pan, widziałem rekiny w telewizji, one mają o dwa zmysły więcej niż my, i to są, proszę pana, prawdziwi mordercy. One bokiem wyczuwają, czy krew w żyłach, proszę pana, płynie w jakiejś rybie, one nie muszą patrzyć, żeby wyniuchać i zabić. Ale, proszę pana, jak pan postawisz rekina, a naprzeciwko któregoś naszego ministra, to panie Romku, niech się rekin boi. – Pan Jan zachichotał.

Roman zrobił nieokreślony ruch ręką. Owszem, ogólnie rzecz biorąc, nie szalał za rekinami, na co niewątpliwie miał wpływ obejrzany we wczesnej młodości film „Szczęki”, ale zawsze mu się zdawało, że rekiny trzeba wziąć pod ochronę, zanim człowiek je zagryzie na śmierć, kompletnie wyniszczając środowisko, natomiast z niektórych osób należy zdjąć ochronę, zanim zagryzą innych na śmierć i kompletnie wyniszczą środowisko.

W gruncie rzeczy więc w tej kwestii gotów był zgodzić się z panem Janem, tylko że naprawdę się spieszył. Coś mruczał pod nosem, wycofując się prawie tyłem (nie chciał obrazić sąsiada) z ostatnich schodków ku wyjściu, szybciej, szybciej, byle tylko zejść z linii celnych słów pana Janka. Potknął się i wypadł na ulicę prosto w kałużę i prosto na kobietę.

Bryznęła woda, a kobieta, która pojawiła się znikąd na plecach Romana, odrzucona impetem odskoczyła na jezdnię. Roman błyskawicznie się odwrócił, wyciągnął rękę, pochwycił przez połę czarnego płaszcza jej dłoń i pociągnął ją ku sobie, zanim czerwony autobus lunął w nich błotnistą breją.

– Jezu – powiedział i zrobiło mu się słabo z wrażenia.

Kobieta była snem snów, a rękę miała zimną i tak dopraszającą się ciepła, że głęboka pretensja do tamtej, której imienia nie wymieniał, zmieniła się w jednej chwili we wdzięczność, że namyśla się, czy go kocha, już tak długo. I może czas przestać czekać na wnioski wynikające z jej namysłu.

– Mam inaczej na imię – powiedziała dziewczyna, wyciągnęła dłoń z jego dłoni. Odwróciła się na pięcie i mimo ulewy poszła dalej, pustą ulicą, bo przechodnie pochowali się w bramach.

Roman stał i patrzył, krople deszczu spływały mu za kołnierz i nie mógł oderwać wzroku od jej smukłej postaci, jasnych włosów przylepionych do czarnego długiego płaszcza, jej płynnego kroku. Płyty chodnikowe błyszczały i odbijały matowo jej sylwetkę, czarny płaszcz szarpany wiatrem unosił przezroczyste poły, jakby chciał, żeby odfrunęła. Ciemne domy, rozrzedzona ciemność zasnutego nieba, ona ze skrzydłami z czarnego plastiku i błyskawica, która przecięła rzeczywistość krótkim fleszem, obrysowując kontury portalu oszklonych drzwi biblioteki miejskiej, utrwaliła na sekundę ten obraz. Lew nad drzwiami zaryczał i Roman cofnął się do swojej bramy. Minął susami drzwi pana Jana i wbiegł na strych niesiony niesłabnącym porywem. Nareszcie, nareszcie ma!

Otworzył drzwi, ściągnął kurtkę, przetarł głowę ręcznikiem i rzucił go na tapczan. Chciał stanąć przy sztalugach i szkicować, póki jeszcze zdjęcie, zrobione przez Pana Boga, miał przed oczyma.

*

Julia, potrącona przez jakiegoś idiotę, który widać miał w zwyczaju tyłem wyskakiwać na przechodniów i wpychać ich pod środki komunikacji miejskiej, była dopiero teraz w szoku. Jezu, przed chwilą niemal chciała upaść na jezdnię, i tam zostać, przemoczona do cna i zziębnięta – taki koniec wydał się jej nagle romantyczny. Ale zanim zdążyła pomyśleć, wyciągnęła rękę i o dziwo, tym razem (a przecież ile razy wyciągała rękę, napotykała pustkę) jej dłoń trafiła na dłoń innego człowieka, mężczyzny na dodatek, który chwycił ją mocno, pomógł zachować równowagę. I nie tylko chwycił i przytrzymał, ale jeszcze przyciągnął do siebie i nagle wydarzyło się coś, czemu nie mogła tak od razu dać wiary, a jednak… Ta ciepła dłoń to była dłoń mężczyzny jej życia. Teraz, po przejściu dwudziestu albo trzydziestu metrów, była tego pewna. Ogrzałaby ją i uchroniła.