Выбрать главу

Motylem się jest na starość, ja na cały mój czas zostanę poczwarka.

– Dobrze?

Nie usłyszała, co mówi lekarz, ale kiwa głową potakująco, ktoś ją gdzieś prowadzi, z powrotem na salę, łóżko jest chłodne, obok kroplówka sączy się do żył innej kobiety. Drobniutkie krople nadziei. Dla niej nie starczyło.

Jak sobie z tym poradzę?

Pięćdziesiąt tysięcy dolarów sam szpik. Dwieście operacja. Prawie milion złotych. Nie ma tych pieniędzy.

Może będą, kiedyś, już nie dla mnie, nie mam czasu! Nie mam czasu!

Niech mi ktoś pomoże… Niech się obudzę. Będę lepsza, będę radośniejsza, nie zrobię tych rzeczy, które robiłam, i zrobię to, czego nie robiłam. Proszę, Panie Boże, jeszcze się nie przeobraziłam, jeszcze nie zrzuciłam łuski, jeszcze się nie wyklułam, jeszcze mnie nie ma, a już na mnie nie być?

– Chce pani jakiś środek?

Środek na co? Na strach? Złoty środek? Nowy środek, niezarażony carcinoma clarocellulare renis! Tak! Chcę dostać nowy środek, pełen zdrowych pięknych komórek, z mocnym układem odpornościowym – żołnierzami taekwondo, którzy mnie obronią przed carcinomą, nie wpuszczą carcinomy do środka, którzy zawalczą, wyjmą ostre miecze i powiedzą: Stop! Tak, chcę mieć nowy środek, nowe piękne nerki, które, schowane głęboko, będą cichutko pracowały i żadna nie zbuntuje się przeciwko mnie, nie pozaraża sąsiednich narządów, nie rozprzestrzeni się, taki środek chcę mieć. Chcę zrzucić wylinkę i być motylem, polecieć w słońce, chcę być motylem nocnym i szukać światła za wszelką cenę, chcę poznać trud tworzenia i życia, radość i miłość, nie chcę zgnić jako poczwarka w twardym kokonie, skażona carcinoma clarocellulare renis. Chwycę się brzytwy, tylko dajcie mi brzytwę!

– Nie, dziękuję – mówię i zapadam się w pancerz, w swoje kanaliki, które sprawiają, że mogę przetrwać jeszcze jakiś czas.

– Basia, co ci jest?

– A co ma mi być? – odpowiada moja żona i odwraca się do mnie tyłem, jej plecy widzę, a nie z plecami wziąłem ślub, wszystko się zmieniło, unieszczęśliwiam ją, na nic wszystkie moje starania, bo oto mam dowód, na jej plecach ten dowód, że nie jestem jej już potrzebny.

Może czas się rozstać?

*

Basia nie wybiegła w pośpiechu, wyszła spokojnie, a zanim wyszła, zapytała, czy Iris (Mam taką ksywę, Iris jestem), więc czy ksywka Iris zgadza się być w sądzie świadkiem jej upokorzenia. Rozwód z winy Piotra, tylko tego chciała. Pokazała Iris zdjęcie.

– Uppss – powiedziała Iris – sukinsyn, powiedział, że nikomu nie pokaże. To twój mąż? – Basia dałaby sobie rękę uciąć, że w oczach Iris na moment pojawiły się łzy. – Wiesz, jakbym wiedziała, że żonaty, toby mnie nie puknął, nie lubię żonatych, potem są same problemy. Co za świnia. – Iris przerzucała zdjęcia. – Ale tu dobrze wy szłam, popatrz, no nie? Powiedział, że robi dla „Penthausa”, wiesz, to jest niezłe pismo na tym rynku – co nie? – a niełatwo się wkręcić, a on powiedział, że wkręci, a to moja koleżanka, ona gorzej wyszła, co nie?

Trochę zabawy i już masz problem, ale ty pretensji nie masz, co nie? Jasne, że przyjdę, trzeba sukinsynowi powiedzieć, kto tu rządzi, co nie? Ale nie żal ci?

Zaganiacza to on miał, o, ja cię, sorki. Tylko wiesz, nie pomyśl sobie czasem, że tak jest zawsze, my go znałyśmy już jakiś czas, to nie jest tak, że z byle kim czy nieznajomym, po prostu. Nie wymydli się, co nie? Ale mówił, że nie ma żony. To daj znać, kiedy sprawka, ale zdziwko go klepnie, jak mnie zobaczy, co nie? Jasne, że przyjdę, bo ja jestem za tym, żeby w temacie małżeństwa było wszystko OK, a jak nie jest, to nie moja wina, co nie? Tu nieźle wyszłam. Zostawisz mi odbitki? Te to zniszczę najprędzej i już mnie nie tknie, obiecuję. Ale wiesz, też mi coś zagrało do niego. Trudno, raz na wozie, raz pod wozem. Sorki cię, naprawdę. To jest ekstra! Ty byś też sobie takie zrobiła. Ale ja głupia jestem, on cię pewno obfotografował wzdłuż i wszerz.

Buba to idiotka, łyżka jest łyżką, wszystko jedno, z której strony patrzysz. Ale ona, Basia, ma świadka. Nie jest jej żal. Skoro Piotr mógł z kimś takim, to nie jest jej żal, już nie. Nie musi się złościć, ani walczyć, ani tłumaczyć, ani wyjaśniać.

Ze swojej pensji może opłaci jakiś niewielki pokój. Jak już będzie po wszystkim, pojedzie do matki, ma zaległy urlop, jeszcze z zeszłego roku, tylko żeby się trochę lepiej poczuć. Ale poczuje się lepiej u Róży, do Róży pojedzie zaraz po spotkaniu z panią mecenas. Napiją się i będzie jak kiedyś. Kieliszek czegoś mocniejszego dobrze jej zrobi.

Ot co.

Czasem małżeństwo tak się kończy.

*

– Zmierzę tylko ciśnienie, proszę dać rękę. Ojej, tu jest brzydkie wynaczynienie, proszę pokazać drugą.

Wynaczynienie, siniak po prostu. Jeden, drugi, trzeci…

*

– Jestem już jak ptak nielot.

– Nie gadaj głupot, nawet kurę można zmusić do latania.

– Jak jej zaczniesz wygrażać siekierką.

– Zjadłabym rosół. – Buba leżała na otomanie u Róży i przyglądała się Basi.

– Mogę ci zrobić gorący kubek. Chcecie, dziewczyny?

– Ja dziękuję. Mówiłam o rosole na jarzynkach, a nie zupie globalizacyjnej.

– Biorę kawalerkę Julii. Wyjątkowo tania, choć chyba są karaluchy. Jutro pojadę po rzeczy. W przyszłym tygodniu pierwsza sprawa.

– Jesteś pewna?

– Jak niczego na świecie.

– Nawet nie wiesz, czy to nie błąd, chwila zapomnienia…

– Róża! Bo wyjdę!

– Nigdzie nie wyjdziesz, przez tydzień nie wyszłaś, to nie wyjdziesz. A ja uważam, że to nieuczciwe, nie powiedzieć mu, nawet nie zadzwonić, nie spróbować wyjaśnić.

– Nie rozumiecie, że ja nie mam wyjścia?

– Ludzie się dzielą na dwie grupy, takich, co nie widzą wyjścia, i takich, co widzą tabliczkę „wstęp wzbroniony”.

– Buba, ty nic nie tracisz, jesteś kochana, że tak w nas wierzyłaś, ale nie masz zielonego pojęcia, co to znaczy stracić wszystko. Po prostu wszystko.

– Ale nie mów mi, że nie masz wyjścia! Bo zawsze masz!

Albo w lewo, albo w prawo, albo w górę, albo w dół, albo na północ, albo na południe, albo możesz biec, albo iść, a jeśli jesteś sparaliżowana, to możesz zasnąć albo się obudzić, myśleć o tym lub o owym! Nie mów, że nie masz wyjścia, bo w tym właśnie tkwi diabeł!

– W mówieniu?

– Nie, w braku wyjścia.

– A ty nie masz zamiaru ułożyć sobie życia? Długo tak chcesz jeszcze ciągnąć? – Róża stawia przede mną herbatę w kubku, szkoda, że nie rosół. Upijam trochę, herbata nie należy do kubków, herbata należy do cienkiej porcelany, do szklanek z cienkiego szkła, do miseczek chińskich należy. Ale Róża pija kawę, ma kubki w domu, więc nie ma pojęcia, że herbata w grubym kubku umiera.

– Ja? – Śmieję się. – Ja ułożę sobie życie, nie martw się o mnie. Ja ułożę sobie życie jak stos… żeby się pięknie palił. Nie pamiętam, czyj to wiersz, może ty, Baśka, wiesz?

*

Róża weszła do łazienki, znowu było jej niedobrze. Lada chwila będzie widać, jeśli szybko się nie zdecyduje.

Niepotrzebnie dała odłożone trzy tysiące księdzu Jędrzejowi. Naruszone nietykalne oszczędności. Co ją obchodzi jakiś tam jego kolejny przeszczep? Przecież ten chory ma jakąś rodzinę. Ale w gruncie rzeczy, wiedziała, dlaczego dała: żeby się lepiej poczuć, żeby trzymać z dala od siebie choroby, kaleki, niedołęstwa, przykrości.

Będzie musiała sięgnąć do rezerw. Bo ma wyjście. Albo, albo. Dziesiąty tydzień, jest jeszcze czas, to nie dziecko, to tylko zygota, trochę większa, to jeszcze nie dziecko, znajdzie jakiegoś lekarza, nie powie nikomu, nikt się nie domyśli, nie zrzuci odpowiedzialności na nikogo, to musi być jej decyzja, własna, jedyna, nie obciąży Sebastiana. Szkoda, że nie można powiedzieć Basi ani Bubie, ani Julii, szkoda, że każdy jest sam jak palec i że ona także nie ma na kogo liczyć, szkoda, ze Sebastiana nie będzie przy niej, kiedy będzie usuwała ich dziecko. Dobrze, nie będzie wiedział, że morduje ich dziecko. To nie dziecko, nie ma wykształconych rąk ani nóg, ma wykształcone rączki i nóżki, to tylko zarodek, jak jajko kurze.

Róża pochyliła się nad sedesem i wymiotowała. Kiedy żołądek przestał się kurczyć, poczuła na plecach delikatny dotyk ręcznika.

– Od dawna jesteś w ciąży? – zapytała Buba, a Róża siadła na sedesie i rozpłakała się.

*

Pani Marta martwiła się. Ksiądz Jędrzej traci wzrok na dobre. Co on dzisiaj wyprawiał w kościele! To się nie mieściło w głowie.

Wszystko było dobrze, aż do momentu, kiedy powiedział:

– I dlatego, co Bóg złączył, tego człowiek niech nie rozłącza.

On myślał, że to ślub! Nie widział ani trumny, ani żałobników! Czyli nie widział nic! Rozejrzał się tylko za siebie i szepnął do ministranta, słyszała dobrze, stała obok:

– A gdzie żona? Nie widzę za dobrze… Jeszcze się wtedy nie zorientowała, że pyta o pannę młodą, myślała, że o wdowę.

Wskazała palcem, a ksiądz Jędrzej zdumiony wyszeptał:

– A dlaczego na czarno?

– Bo to wdowa!

– I od razu się żeni? – To pogrzeb!

– Ale czyj?

– Jej męża! – powiedziała Marta zdumiona. Organista uśmiechnął się pod wąsem.

– Aaaa, to zrozumiałe, że w czarnym. Myślałem, że coś przeoczyłem.

Przeoczył, oczywiście, że przeoczył! Nigdy nie był tak roztargniony, bo jeszcze dodał:

– Ta moda się tak szybko zmienia… Jeszcze w jej uszach zabrzmiały słowa:

– Pożegnajmy wobec tego naszego brata Anzelma i małżonkę jego… – myślała, że zemdleje, ale ksiądz Jędrzej dokończył: – pocieszmy…

Nigdy się tak bardzo nie spociła.