Выбрать главу

Podbiegł do dziewczyny, jej głowa spoczywała tuż przy letniej oponie Michelin, niezbyt zużytej, miała zamknięte oczy i czekała na niego.

Podłożył jej ręce pod ramiona i próbował unieść, ale przelatywała mu przez ręce, jak kasza, jak woda, więc tylko przytrzymał ją mocno, przyciągnął do siebie, żeby nie zniknęła. A nad nim stał ten człowiek.

Ale Krzysztof widział go dokładnie, to był on, niepotrzebnie krzyczał, dziewczyna wiotczała mu na piersiach, poczuł przyjemną wilgoć, ciepło, które szło od niej, weszło w niego i tak zostało.

Nie będzie tak siedział w samochodzie, trzeba iść do domu, zastanowić się.

Może jak sobie przypomni wszystko, to przyszłość będzie jaśniejsza, może będzie wiedział, co robić.

Wysiadł, minął strażnika, kiwnął mu głową. Pojutrze zebranie zarządu, nie kupił kawy i mleka, po drodze zajrzy do skrzynki, wczoraj zapomniał o poczcie.

Otworzył puste mieszkanie i nie zdejmując nawet butów, położył się na tapczanie. Zamknął oczy.

I znowu patrzył, jak żółta spódnica zawirowała wokół jej kolan, podniosła się słonecznym jedwabiem, a opadła czerwoną szmatą, lepką, wilgotną, która czerniała szybko, w miarę jak krew wypływała z bezwładnego ciała, wkradając się w spódnicę, znacząc ją uciekającym w popłochu życiem.

A jemu świat wokół wydał się płynny, wyjąwszy wygiętą groteskowo blachę szarego opla, o mocy dwustu koni, który teraz, ciężko dysząc, wracał do siebie z cichym szumem niewyłącznego silnika.

A kierowca opla stał obok z ręką na otwartych drzwiach samochodu i krzyczał: To nie ja, to nie ja!

Słuchając tego krzyku, podnosił ją ku sobie, głowa dziewczyny odchylała się coraz bardziej do tyłu, wygięta szyja wydłużała się, starał się nie patrzeć na jej uda, lekko rozchylone, i na kolana leżące bezwładnie jak małe psiaki nakarmione do syta, które byle gdzie zasnęły, zobaczył więc, że szyja jej się wydłuża niebezpiecznie, więc przytulił ją do siebie, a jego dłoń powędrowała na jej kark i przyciągnęła do siebie wilgotniejące włosy i zamknięte oczy.

Ona nie była niebezpieczna, była miękka i ciepła, była spokojna, a w nim dokonywał się cud przemienienia i serce jak gąbka nasączało się nadzieją.

Uratuje ją od nieprzytomności. Ale na razie nieprzytomność sprzyjała im, tej nagłej bliskości, która pojawiła się nie wiadomo skąd i przytrzymywała go tym mocniej, im on delikatniej trzymał jej bezwładne ciało.

Chciał, żeby ta chwila trwała wiecznie, miękkie włosy na jego pochylonym ku jej twarzy czole, miękkie ciało poddające się z absolutnym zaufaniem jego dotykowi, nogi nieprzestraszone jego bliskością, leżące dalej swobodnie, ani prowokująco, ani zapraszająco, nogi po prostu.

Trzymał tak w ramionach swój przyszły dom, poranny zaspany pocałunek, głos w telefonie: „kiedy wrócisz”…

Pasowała do jego ciała, jakby była ulana z brakującej formy, z giętkiego jeszcze nieostygłego kauczuku, jego pierś pasowała do jej piersi, a brzuch do brzucha.

Wypukłości wchodziły we wklęsłości, niedbale i mimochodem, jej pierś usadowiła się w zagłębieniu jego łokcia, kołysał się leciutko, jakby ją chciał uspokoić, powiedzieć: zaraz, zaraz będzie po wszystkim, nie bój się.

Podniósł lekko usta do jej ucha, odgarnął włosy, ucho miała różowe i ciepłe.

– Nie bój się – powiedział cicho – jestem przy tobie i nigdy cię nie opuszczę, znalazłem cię i nigdy już cię nie zgubię, nie bój się.

I wtedy nagle pojawili się ci ludzie, ludzie w białym i pomarańczowym, odciągnęli go. Krzyczeli coś do niego, a do niej mówili spokojnie, a potem przestali się spieszyć.

Z karetki wysunięto nosze.

– Ona nie żyje – usłyszał, a kierowca szarego opla zaczął rozpaczliwie łkać, – Jezu. Jezu Chryste, nie chcia… nie chcia… ja nie… Nie chciałem… nie, nie…

A on patrzył ze zdziwieniem na krztuszącego się mężczyznę. Ze zdziwieniem, że i tamten czuje się winny.

*

– To szok – mówili lekarze – to minie.

– Pan umieścił w tym zdarzeniu wszystko. Pan chce być omnipotentny. Pan się czuje sprawcą wypadku, a to nie przez pana zginęła. To rodzaj – nie, nie choroby psychicznej, ale zaawansowanej nerwicy. Jeśli pan nie przełamie tego schematu…

– Pewne rzeczy są niezmienne i nie mamy na nie wpływu. Pan również…

– Trzeba się otrząsnąć, przecież to nie był dla pana nikt bliski…

Żadna z kobiet, z którymi miał potem do czynienia, nie pasowała do niego jak ulał. Były obce, sztywne, głupie.

– Jeśli pan nie zmieni swojego stosunku do ludzi, zawsze będzie pan daleko… Unika pan bliskości…

Odstawili mu leki, nie był nienormalny, po prostu nie chciało mu się, nic mu się nie chciało, i to tylko przez jakiś czas mu się nie chciało, potem przecież został ważnym człowiekiem, udowodnił, że się nadaje do czegoś, świetnie zarabiał, znał trzy języki, firma nagradzała go co roku, udowodnił wszystkim.

Jak to tłumaczył Roman? Dobrze, że nie został psychologiem, tylko wziął się do malowania. Romek, w białym fartuchu opiekujący się nim praktykant psycholog, powiedział:

– Wolisz rzeczywistość, którą wymyślisz, niż realność prawdziwego życia.

Nieprawda.

Od dawna wziął się w garść. Jest człowiekiem sukcesu, pozbył się złudzeń, nie ma marzeń.

Ale ma prawo jeszcze teraz myśleć o niej. Do kogo powiedziała ostatnie słowa w życiu? Może do sprzedawcy hot dogów: „Z musztardą proszę”?

*

– Dziecko, dziecko drogie, jak możesz?

Wiedziałam, że tak będzie, niepotrzebnie jej powiedziałam, ale mam za sobą miłość Romana, o nią się mogę oprzeć. Dlaczego tego nie rozumiesz, mamusiu?

– Przecież ty go wcale nie znasz. Jak można decydować się na taki krok w parę godzin po poznaniu obcego mężczyzny…

– Mamy całe życie na to, żeby się poznać. Chcę wyjść, ale muszę siedzieć i słuchać, niepotrzebnie powiedziałam.

– Co ty wiesz o życiu! Mężczyźni są różni! Dziecko! – Matka prostuje spódnicę, zagięła się na kolanie, matka jest porządna, widzi takie rzeczy. Ja na to zwróciłam uwagę dopiero teraz, gdy matka tę spódnicę gładzi. Jest skrępowana, że mówi mi takie rzeczy, ale nie chcę się z nią kłócić. – Uważaj, na co się decydujesz.

Nie będę uważać, nie chcę być wcale ostrożna, tym razem się nie boję, i nie może mi zabrać tej odwagi. Moja mama nie wie, co to miłość, a ja wiem, różnica pomiędzy nami zwiększa się z każdą sekundą i…

– Ty znałaś swojego męża dziewiętnaście lat, a jakbyś go nie znała – mówię i żałuję, że to powiedziałam, po co to powiedziałam, o swoim ojcu to powiedziałam, nie chciałam tego powiedzieć, mamusiu, przepraszam, poprawię się, powiem co innego, posłuchaj, tamto jest nieważne: – On daje mi poczucie bezpieczeństwa, on jest wyjątkowy, wiem, że to ten mężczyzna.

– O Davidzie też tak mówiłaś!

Tak, mówiłam, ale kłamałam, myliłam się, a teraz mam pewność i koniec.

– Czy ty nie możesz żyć normalnie, tak jak twoi przyjaciele, tak jak Basia i Piotr?

– Moi przyjaciele Basia i Piotr właśnie się rozwodzą – mówię i nie sprawia mi to przyjemności, nie powinnam używać tego argumentu i prawie puszczam mimo uszu następne pytanie.

Prawie.

– A co ty mu masz do dania?

– Ja?

Dziwię się. Zastygam w zadziwieniu.

Przecież ja mam najwięcej na całym świecie, ja mogę mu dać to, co najlepsze, najważniejsze, najpiękniejsze, najbardziej wartościowe, najprawdziwsze i najbogatsze ja mogę mu dać siebie.

– Siebie – odpowiadam niedbale.

– To niewiele – mówi moja matka i podnosi się, i słońce przestaje świecić, i ciemność zapada nagła i niespodziewana. – Idź już, skoro musisz – mówi moja matka, a ja podnoszę się i idę, bo co mam zrobić?

Siebie, powtarzam, wychodząc, idę aleją wśród kasztanów, ciekawe, czy w tym roku w lecie też kasztany będą chorować, to niewiele, i zmniejszają się drzewa, nie przymierzają się już do kwitnięcia, to niewiele, fotosynteza zamarła w bezruchu, za chwilę będzie ciepło, na jutro zapowiadali dwadzieścia stopni, a ja mam mróz w sercu. To niewiele kiełkuje, a przecież mam iść do nich, do dziewczyn, jeszcze jest szansa, że Basia się opamięta, niech wycofa tę sprawę, niech będzie jak było.

To niewiele.

*

– To straszne, ale ja chyba nienawidzę własnej matki.

– O Boże, nie mów tak, nie mów tak, kochana – Róża ma łzy w oczach, jej dziecko też będzie nienawidziło, nie chce tego słuchać, to grzech, straszny grzech i ręka ci uschnie, i serce ci uschnie.

– Kochasz ją – mówi Buba i nie przejmuje się, a to są straszne słowa, słowa, które zostają na zawsze w przestrzeni.

Julia jest chora z bólu, jak mocno może ugodzić człowiek, którego kochamy, nikt obcy tak nie zrani, więc oddycha z ulgą, że nie jest stracona, jednak nie…

– Julka, potrafisz wymienić chociaż trzy rzeczy, w których jesteś lepsza od swojej mamy?

– We wszystkim jestem lepsza – chlipie Julia, ma czerwony nos, choć jest blondynką, a podobno tylko płaczące brunetki mają czerwone nosy.

– Zrób to dla mnie i wymień coś z tego wszystkiego.

– Nie rób tego, to świętokradztwo – mówi Róża.

– Matkę trzeba szanować i kochać, kochać i szanować.

Nie wolno oceniać. Matka jest najlepsza na świecie.

– Julka, proszę, zobaczysz, że zrobię czary-mary.

– Buba dotyka włosów Julii, jakie wspaniałe włosy, jakie aksamitne, jakie długie, jakie niezwykłe. – No, wal.

– Potrafię kochać, nigdy bym tak nie zraniła swojej córki i… i lepiej prowadzę samochód!

– A teraz podziel to zdanie na trzy odrębne zdania i powtórz za mną… – Co było pierwsze, aha, ja potrafię kochać… – no, Julka, powtarzaj!

– Potrafię kochać…

– I za to ci dziękuję, mamo.

– I za to ci dzięku…

– Julia patrzy na Bubę szeroko otwartymi oczami i jej oczy nagle wypełniają się niechcianymi łzami.

– Powtórz – mówi Buba i głaszcze włosy Julii, dar od Boga, włosy gęste i pachnące, włosy żywe, włosy z cebulkami, włosy błyszczące, włosy jedwabne, – Potrafię kochać i za to ci dziękuję, mamo – szepcze Julia – nigdy nie zranię tak swojej córki i za to ci dziękuję, mamo… Lepiej od ciebie prowadzę samochód i za to ci…