Braithwaite westchnął.
— Chciałbym kontynuować tę rozmowę, gdy tylko będzie to możliwe, zanim jeszcze Medalont, który za pana odpowiada, wymyśli jakąś terapię. Czy byłby pan tak uprzejmy i zamówił także coś dla mnie? Nic szczególnego, wystarczy to, co zwykle tu podają.
— Ale pan nie jest pacjentem — rzekł Hewlitt. — Wczoraj słyszałem, jak Leethveeschi przygadała jednemu z internistów, że jest leniwym scrassugiem, cokolwiek to znaczy, skoro podkrada jedzenie z oddziałowej kuchni, zamiast iść do jadalni. Nie sądzę, aby siostra zrobiła dla pana wyjątek.
— Pozwoli, jeśli powie jej pan, że chcemy przedyskutować ważne sprawy osobiste — stwierdził porucznik. — Po tym dramatycznym przedstawieniu, które odbyło się kilka godzin temu, nie zaryzykuje odmowy. Gdy przyjdzie, proszę powiedzieć jej to, co pan zamierzał: że jest panu przykro i że dziękuje pan za uratowanie życia. A potem niech pan doda, że pańskim zdaniem ta rozmowa może mieć znaczenie dla analizy przypadku, więc nie chciałby pan jej przerywać. I dlatego właśnie prosi pan o jeszcze jedną porcję dla DBDG, abym nie musiał się udawać do stołówki. Illensańczycy często zbierają pochwały od przełożonych — kontynuował — bo są naprawdę dobrzy w tym, co robią. Rzadko natomiast zdarza im się usłyszeć coś miłego od pacjentów. Raz, że ci zwykle są tu zbyt krótko, aby docenić opiekę, a dwa, chodzi o jedyny chlorodyszny gatunek w Federacji, często uznawany także za najbrzydszy. Proszę jednak zrobić tak, jak mówię, a siostra oddziałowa będzie zbyt zaskoczona, aby czegokolwiek panu odmówić. Hewlitt milczał dłuższą chwilę.
— Jest pan samolubnym, pokrętnym i wyrachowanym kawałem… scrassuga, poruczniku.
— Oczywiście — zgodził się Braithwaite. — Jestem psychologiem.
— Myślałem, aby zrobić to później — powiedział Hewlitt, który zaczynał się już pocić na samą myśl, że ma wezwać wstrętną Leethveeschi. — Muszę się trochę pozbierać.
Braithwaite uśmiechnął się i wskazał na komunikator.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Najbardziej zapadło mu w pamięć pierwsze niezwykłe zdarzenie, które nastąpiło kilka dni po jego czwartych urodzinach. Rodzice pracowali przy osobnych domowych terminalach, przekonani, że nikt nie będzie im przeszkadzał. Każde z nich myślało, iż to drugie zajmuje się dzieckiem, które żadną miarą nie zdoła wyjść niepostrzeżenie ze swojego pokoju.
Zwykle zresztą nie był tym zainteresowany. Wolał bawić się sam. Ostatnio przesiadywał najczęściej przy swoim kolorowym terminalu z dodatkowymi światełkami, grając w najnowszą przygodową grę edukacyjną, która była jego urodzinowym prezentem. Jednak tego dnia coś go nosiło, gra wydawała się nudna i przemądrzała. Otwarte okno obiecywało o wiele ciekawsze przygody w ogrodzie.
Jego rodzice zakładali mylnie, że nie zdoła się wspiąć na parapet, ponieważ nigdy wcześniej tego nie zrobił. Sądzili również, że jeśli nawet wyjdzie do ogrodu i spróbuje ruszyć gdzieś dalej, nie przedostanie się przez ogrodzenie.
Jednak świat za płotem wydał mu się znacznie bardziej interesujący. Był też niebezpieczny, o czym jako dziecko oczywiście nie wiedział. Cała okolica została spustoszona podczas wojny domowej, która wybuchła, gdy mieszkańcy planety postanowili obalić militarystyczny rząd, prowadzący wbrew woli obywateli krwawą międzygwiezdną wojnę. Tylko niektóre ze zrujnowanych domów odbudowano na użytek gości spoza planety, głównie doradców i specjalistów od rekonstrukcji. Takich jak jego rodzice. Teren został wcześniej przeszukany i usunięto z niego broń oraz ogniwa paliwowe pojazdów, ale rozsypujących się i rdzewiejących ruin nikt nie ruszał. Zarosły je z wolna drzewa i krzewy, które okazały się ostatecznymi zwycięzcami minionej wojny. Od dawna nikt do nich nie zaglądał — aż do dnia, gdy zbłądził tam pewien mały chłopiec.
Brodził wśród wysokich traw, które — zdawało się — porastały każdy skrawek ziemi. Penetrował szczęśliwy zarośla i przeskakiwał szczeliny w nawierzchni ulicy. Wszedł nawet do jednego ze zrujnowanych budynków. W środku dojrzał małe, pokryte futrem zwierzątka, które czym prędzej przed nim uciekły. Jedno, z długim i grubym ogonem, wspięło się na belkę pod sufitem i obserwowało go, dopóki sobie nie poszedł. Starannie omijał zamieszkane domy, niepewny, kogo może w nich zastać. Wiedział, że mieszkają tu też inne istoty niż on. Raz rodzice zabrali go na spacer poza ogród i powiedzieli, że w sąsiedztwie jest kilka rodzin wywodzących się z innych gatunków i że w żadnym wypadku nie chciałyby mu one zrobić krzywdy, ale ich dzieci mogą być nieprzewidywalne, a nawet niebezpieczne podczas zabawy.
Pamiętał świetnie dzień, kiedy uczył się pływać na miejskim basenie i mały Melfianin, zapewne w jego wieku, wciągnął go pod wodę. Myślał, że chłopiec też jest istotą dwudyszną, i chciał pobawić się z nim na dnie. Od tamtej pory Hewlitt bał się obcych, niezależnie od ich kształtu, rozmiaru czy wieku i starał się przebywać jak najdalej od nich.
Tutaj było jednak wiele ciekawszych miejsc niż cudze ogrody, w których mogły się bawić jakieś brzydkie, obce dzieci. Wszędzie widział pojazdy pancerne czerwieniejące rdzą spomiędzy zieleni. Niektóre wyglądały na nieuszkodzone, gotowe w każdej chwili ruszyć z miejsca. Inne leżały na boku, a jeden nawet kołami do góry. Włazy większości z nich stały otworem, w burtach zaś widniały olbrzymie dziury o ostrych krawędziach. Podarł koszulę, gdy próbował przejść przez jedną z nich. Znalazł lufę działa zwisającą na tyle nisko, że mógł się na niej pohuśtać. Gdzie indziej trafił na oderwaną i rozciągniętą na ziemi gąsienicę; trawa i kwiaty przeciskały się przez jej ogniwa. W paru pojazdach kryły się jakieś drobne zwierzęta, ale uciekały, gdy podchodził bliżej. Jeden z pancernych potworów okazał się pełen brzęczących owadów. Chłopiec ominął go, wiedząc, że owady mogą go użądlić.
W końcu trafił na całkiem pusty pojazd, bez zwierząt i owadów. Przez otwarte włazy wpadało do środka dość światła, aby dało się spostrzec siedzenie umieszczone przed tablicą kontrolną z paroma ekranami. Siedzenie było miękkie i brudne, a przy tym tak wielkie, że musiał przycupnąć na samym skraju, aby dosięgnąć tablicy. Wszystko tu było pordzewiałe poza kilkoma plastikowymi elementami, które pokrywała gruba warstwa lepkiego kurzu. Musiał przetrzeć panel dłonią, by odkryć kolor przełączników. Sam też był już cały wysmolony, jednak nie przeszkadzało mu to w rozgrywaniu wielkiej bitwy, która się właśnie zaczęła.
Był w niej prawdziwym żołnierzem, dowódcą maszyny bojowej. Jego wyobraźnia ożywiła martwe ekrany, na których pojawiły się sylwetki wrogich czołgów i samolotów eksplodujących, ilekroć próbowały go zaatakować. Był niezwyciężony, ponieważ dysponował specjalnym, tajnym rodzajem czołgu. Słyszał, jak matka i ojciec rozmawiali kiedyś o czasach, gdy takie bitwy toczyły się naprawdę. Twierdzili, że nie były interesujące, a z ich słów wywnioskował, że prowadzili je ludzie chorzy czy szaleni.
Teraz wszakże strzelał do wszystkiego, co tylko mógł sobie wyobrazić. Niszczył bombowce nurkujące, statki kosmiczne i potwornych obcych żołnierzy próbujących podejść do niego pod osłoną drzew. Krzyczał głośno z radości, gdy maszyny przeciwnika spadały z nieba albo wybuchały, oczywiście zawsze w ostatniej chwili. Rodzice byli daleko i wreszcie nie zabraniali mu krzyczeć. Nie przypominali mu także, że w tych wyobrażonych celach musiałyby siedzieć żywe istoty. Może i bardzo odmienne, ale żywe i inteligentne.
Niektórzy z ich sąsiadów wyglądali naprawdę potwornie, ale gdyby odwiedzili dom Hewlitta i odkryli, że chłopiec strzela do takich jak one istot, mogliby uznać gospodarzy za mało cywilizowanych i więcej do nich nie zajrzeć. Tak w każdym razie powiedzieli kiedyś rodzice. Dorośli naprawdę nie wiedzą, co to zabawa.