Matka przestała płakać i spytała, czy naprawdę nic mu nie jest. Ojciec dodał, że wcale nie zamierzają się na niego gniewać, gdyż nie posiadają się z radości, że znalazł się cały i zdrowy.
— Dzieci gubią się czasem — mruknął oficer — i nie zawsze kończy się to tak dobrze jak w tym wypadku. Podwiozę go do domu naszym ślizgaczem, bo nadal może być bardzo zmęczony. Zajrzę do państwa jutro, by sprawdzić, jak się miewa, chociaż nie sądzę, żeby to było naprawdę konieczne. Nic mu nie jest. Macie naprawdę zdrowego syna.
Ciepło matczynych ramion zniknęło gdzieś, podobnie jak promienie latarek oświetlających rozpadlinę oraz postać gadatliwego Kontrolera. Hewlitt znowu był na oddziale siódmym, a naprzeciwko niego siedział inny oficer Korpusu Kontroli, który nie odzywał się ani słowem.
ROZDZIAŁ ÓSMY
— Uważał, że kłamię — powiedział Hewlitt, starając się ukryć złość. — Tak samo rodzice, gdy kilka razy chciałem im o tym opowiedzieć. I pan też.
Porucznik Braithwaite przyglądał mu się bez słowa.
— Wcale im się nie dziwię — stwierdził. — Lekarz miał wszelkie powody, aby uznać, że pan zmyśla. Trudno, aby podważał wyniki skanu. Rodzice zaś, jak większość ludzi, byli bardziej skłonni uwierzyć lekarzowi niż obdarzonemu bujną wyobraźnią czterolatkowi. Nawet jeśli był on ich synem. Ja zaś nie wiem, komu albo w co wierzyć. Nie było mnie tam, a prawda to pojęcie mocno subiektywne. Sądzę, że wierzy pan we wszystko, co mi opowiedział. Nie oznacza to w żadnym razie, że mam pana za kłamcę.
— Miesza mi pan w głowie — powiedział Hewlitt. — A może jednak uważa pan, że kłamię, tylko nie chce powiedzieć mi tego wprost?
Braithwaite zignorował pytanie.
— Czy opowiadał pan innym lekarzom o zdarzeniu w rozpadlinie?
— Tak, ale w końcu przestałem o tym wspominać. Żaden nie był zainteresowany szczegółami. Psychologowie zaś uznawali wszystko za wytwór mojej wyobraźni, tak jak pan.
— Zapewne nieraz pytali pana, jaki był pański stosunek do rodziców. Czy nie lubił ich pan, a jeśli tak, to jak bardzo? Przepraszam, ale ja też muszę o to spytać.
— Dobrze pan przypuszcza, ale tylko marnuje pan czas. Jasne, że były takie chwile, kiedy nie lubiłem rodziców. Na przykład, gdy nie chcieli mi czegoś dać albo byli zbyt zajęci, aby się ze mną bawić, i kazali mi odrabiać lekcje. Jednak to były rzadkie sytuacje. Czasem tylko wypadało im coś tak pilnego, że oboje byli zajęci. Pracowali w komórce kontaktów między-kulturowych w pobliskiej bazie i należeli do Korpusu Kontroli, ale nieczęsto nosili mundury. Większość obowiązków wykonywali przy domowych terminalach. Nie zaniedbywali mnie jednak. Matka była bardzo miła i do wielu rzeczy można ją było nakłonić podstępem. Ojca rzadziej udawało mi się oszukać, ale więcej było z nim zabawy. Któreś z nich zawsze było w domu i po szkole spędzali ze mną wiele czasu. Ja jednak chciałem, by było go więcej. Może jakoś przeczuwałem, że stracę ich i niedługo już będziemy razem. Bardzo mi ich potem brakowało. Nadal brakuje. Ale tak czy owak — rzekł, potrząsając głową w daremnej próbie odpędzenia wspomnień — pańscy koledzy po fachu uznawali mnie za samolubnego, skłonnego do podstępów czterolatka. Poniekąd normalne dziecko.
Braithwaite pokiwał głową.
— Trauma wywołana utratą rodziców w tak wczesnym dzieciństwie potrafi wracać przez długie lata. Zginęli w katastrofie ślizgacza, którą pan zdołał przeżyć. Ile pan pamięta z tego wypadku? I jakie były pańskie odczucia, wtedy i teraz?
— Pamiętam wszystko — odparł Hewlitt, pragnąc, żeby porucznik zmienił temat na mniej bolesny. — Wówczas nie wiedziałem, co się dzieje, ale później ustaliłem, że byliśmy nad wielkim obszarem dżungli. Rodzice udawali się na tygodniową konferencję w mieście po drugiej stronie Etli. Lecieliśmy niewielką maszyną, na wysokości pięciu tysięcy stóp, gdy nagle doszło do rozległej awarii. Ślizgacz zaczął spadać, ale upłynęło kilka minut, zanim uderzył w drzewa. Matka przeszła na tylne siedzenie, gdzie było moje miejsce, i niemal owinęła się dokoła mnie. Ojciec próbował odzyskać kontrolę nad sterami. Uderzyliśmy na tyle mocno, że konary przebiły spód maszyny. Wtedy zemdlałem. Gdy znaleziono nas następnego dnia, rodzice nie żyli, ja zaś byłem cały i zdrowy.
— Miał pan szczęście — rzekł cicho psycholog. — O ile można nazwać tak sytuację, w której dziecko traci rodziców.
Hewlitt nie odpowiedział i po chwili porucznik znowu się odezwał.
— Wróćmy do tego drzewa, na które pan się wspiął, albo uważa, że to zrobił, i do owocu, którego zjedzenie miało pana przyprawić o ból żołądka. Czy podobne objawy wróciły jeszcze, przed katastrofą lub po niej?
— Po co mam odpowiadać, skoro i tak uważa pan, że sobie to wymyśliłem?
— Jeśli to panu pomoże, mogę powiedzieć, że nie zdecydowałem jeszcze, co o panu myśleć — odparł Braithwaite.
— No dobrze — mruknął Hewlitt, czując, że i tak traci tylko czas. — Przez pierwsze dni po upadku do rozpadliny mdłości wracały, ilekroć coś zjadłem. Nie było to jednak dotkliwe. Z czasem nawroty osłabły i stały się bardzo rzadkie, w końcu zaś całkiem ustały. Pojawiły się ponownie na krótko po przylocie na Ziemię, ale to akurat mogło mieć związek ze zmianą pożywienia i sposobów jego przyrządzania. Ani na Etli, ani na Ziemi nie udało się ustalić przyczyn tych nudności. Wtedy właśnie po raz pierwszy usłyszałem o problemach psychosomatycznych. Potem przez lata był spokój aż do chwili, gdy po raz pierwszy spróbowałem syntetycznego jedzenia na Treevendarze. Zdarzyło się to wszakże tylko raz i bez wątpienia wiązało z moją bujną wyobraźnią.
Braithwaite ponownie zignorował sarkazm.
— Jest pan pewien, że to była gra wyobraźni czy może jednak niekoniecznie? Proszę się zastanowić nad odpowiedzią.
— Jeśli wyobraźnia mnie zwodzi, nie chciałbym być jedynym, który o tym nie wie.
— Rozsądnie — rzekł Braithwaite. — Pamięta pan, jak wyglądało to drzewo, na które wspiął się pan na Etli? I owoc, który pan zjadł?
— Wystarczająco, aby je narysować, chociaż nie jestem w tym dobry — powiedział Hewlitt. — Chce pan, abym spróbował?
— Nie. — Psycholog pochylił się do komunikatora i jedną ręką wystukał krótki ciąg cyfr. Na ekranie pojawił się emblemat Szpitala Kosmicznego. — Biblioteka, zasoby niemedyczne, sterowanie głosowe, wynik na wizji i głosowo. Temat: byłe Imperium Etli, planeta Etla, zwana Chorą.
— Proszę czekać — odezwał się bezosobowo biblioteczny komputer.
— Nie wiedziałem, że można w ten sposób połączyć się z biblioteką — powiedział ze zdumieniem Hewlitt. — Myślałem, że to urządzenie daje dostęp tylko do kanałów rozrywkowych i pielęgniarek w dyżurce.
— Bez odpowiednich kodów dostępu rzeczywiście nie można — wyjaśnił porucznik. — Gdyby jednak zaczął się pan nudzić i miał ochotę coś poczytać, zdołałam załatwić panu autoryzację. Oczywiście bez dostępu do zasobów medycznych. W przypadkach podejrzenia hipochondrii taka lektura jest niewskazana.
Hewlitt roześmiał się wbrew sobie.
— Chyba nawet się domyślam, dlaczego.
— Uwaga — rozległ się ponownie głos z komunikatora. — Dysponujemy danymi na temat Etli, ale nie są one kompletne. Zaraz po szeroko zakrojonej akcji policyjnej Korpusu Kontroli przeciwko Imperium Etli oraz po ostatecznym przyjęciu jego światów do Federacji, co nastąpiło dwadzieścia siedem lat temu, zdecydowano o nadaniu etlańskim przekazom botanicznym niższego priorytetu. Miało to związek z trwającymi tam niepokojami społecznymi, które uznano za kwestię najważniejszą. Obecnie sytuacja na Etli jest już stabilna, miejscowe istoty inteligentne klasy DBDG nie przejawiają wrogości i nie ma żadnych ograniczeń w odwiedzaniu planety. Proszę uściślić obszar zainteresowań.