Szeroko zakrojona akcja policyjna Korpusu Kontroli, pomyślał Hewlitt. Była to krótka, ale bardzo gwałtowna wojna prowadzona przez Etlę przeciwko Federacji. Władcy imperium chcieli odwrócić w ten sposób uwagę obywateli od problemów wewnętrznych, które groziły rewolucją. Wówczas do akcji wkroczył Korpus Kontroli, którego głównym zadaniem było utrzymywanie pokoju i zapobieganie wojnom, o tyle zatem przeciwdziałanie zajęciu przez imperium całego sektora galaktyki nosiło znamiona akcji policyjnej. Fakt, że na Etlę powrócił spokój, świadczył jednoznacznie, że Federacja wygrała.
— Rodzima flora Etli — powiedział Braithwaite, przerywając Hewlittowi tok cynicznych myśli. — Zwłaszcza wszystkie drzewa powyżej dziesięciu metrów wysokości z południowej strefy umiarkowanej. Warunek dodatkowy: drzewa owocujące. Pokazuj obraz każdego z nich dwadzieścia sekund aż do zmiany polecenia.
Hewlitt poczuł się nieswojo. Spojrzał na porucznika i otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale oficer pokręcił głową i wskazał na ekran.
— Opisał pan drzewo jako bardzo wysokie, ale był pan wówczas małym chłopcem i mało, co nie było dla pana wysokie. Dlatego sądzę, że lepiej będzie zacząć od dziesięciu metrów.
Hewlitt czuł się jak na lekcji botaniki. Patrzył na kolejne obrazy bez specjalnego zainteresowania. Większość drzew wyglądała co najmniej dziwnie, zarówno jeśli chodzi o kształty, jak i rodzaj listowia. Inne przypominały raczej wielkie krzaki, które widział kiedyś za płotem ogrodu. Nagle jednak…
— To jest to drzewo!
— Zatrzymaj i wyświetl dane na temat drzewa pessinith — powiedział Braithwaite do komunikatora. Następnie spojrzał na Hewlitta. — Bez dwóch zdań przypomina drzewo z pańskiego opisu. Grube, poskręcane konary i cztery znacznie cieńsze gałęzie bez kory u samego szczytu, gdzie rosną kiście owoców. Kolor liści pasuje do późnego lata, kiedy odbyła się pańska wyprawa. Biblioteka, daj powiększenie owocu i obraz jego wzrostu.
Kilka minut oglądali animację pokazującą, jak mały, zielony zalążek przeradza się w dojrzały, gruszkowaty kształt z pasami w barwie żółci i zieleni. Znajomy widok przyprawił nagle Hewlitta o skurcz żołądka. Ból odwrócił jego uwagę od wygłaszanego monotonnym głosem komentarza.
— To jest to — powtórzył po chwili. — Bez wątpienia. Czy teraz mi pan wierzy?
— Cóż — powiedział Braithwaite, kręcąc głową w sposób, który mógł wyrażać zarówno przeczenie, jak i zmieszanie. — Chyba mamy dodatkowy powód, dla którego lekarz Korpusu Kontroli potraktował pańskie słowa jak fantazję. Nie słuchał pan. To drzewo zaczyna owocować dopiero po osiągnięciu piętnastu do dwudziestu metrów wysokości. Owoce rosną tylko na samej górze. Jeśli rosło nad brzegiem rozpadliny, a pan spadł z wierzchołka, powinien pan skręcić kark. Pan zaś wyszedł z tego bez draśnięcia. Owszem, można założyć, że niższe gałęzie zmniejszyły prędkość upadku albo że najpierw wylądował pan w gęstych krzewach i dopiero potem stoczył się na dno rozpadliny. Różnie bywa, zatem i pańska opowieść jakoś mieści się w granicach prawdopodobieństwa. Ale to nie wszystko. Proszę posłuchać, pacjencie Hewlitt.
Spokojny, bezosobowy głos komputera bibliotecznego brzmiał głośno i wyraźnie.
— Podczas dojrzewania gąbczasty miąższ absorbuje wodę, aż wypełni ona całe wnętrze wytrzymałego, ale mimo to elastycznego owocu. Gdy miąższ osiąga półpłynną konsystencję, owoc spada na ziemię i odtacza się na niewielką odległość, aż rozmieszczone na skórce chemiczne sensory wyczują właściwy typ gleby. Wówczas skórka pęka, uwalniając półpłynną zawartość i nasiona do gleby, owoc zaś zaczyna się rozkładać, co ma dwojakie znaczenie. Po pierwsze użyźnia w ten sposób ziemię, po drugie zabija za pomocą soku inne mogące wegetować w pobliżu rośliny. Należy pamiętać, że owoce drzewa pessinith są wysoce trujące zarówno dla rdzennych mieszkańców Etli, jak i dla wszystkich gatunków ciepłokrwistych tlenodysznych. Dwa centymetry sześcienne ich soku wprowadzone do organizmu istoty o masie Orligianina, Kelgianina albo Ziemianina powodują szybką utratę przytomności i zgon przed upływem jednej standardowej godziny. Trzy centymetry sześcienne wywołują analogiczny efekt u Hudlarianina albo Tralthańczyka. Śmiertelność wynosi sto procent i nie ma na tę truciznę antidotum. Badania nad jej medycznym wykorzystaniem w małych dawkach nie przyniosły pozytywnych rezultatów…
— Dziękuję, biblioteko — powiedział Braithwaite spokojnie. Wydawał się całkiem opanowany, ale wyłączając komunikator, uderzył w klawisz z taką siłą, jakby chciał zabić największego wroga. Przez dłuższą chwilę patrzył na Hewlitta bez mrugnięcia. Pacjent był pewien, że zaraz usłyszy jednoznaczną diagnozę, ale psycholog nie okazał niedowierzania. Był raczej zaciekawiony.
— Wystarczy kilka kropli soku pessinith, aby zabić dorosłego człowieka — powiedział cicho. — Pan zaś miał cztery lata i opróżnił cały owoc. Potrafi pan to jakoś wyjaśnić, pacjencie Hewlitt?
— Wie pan, że nie.
— I ja też nie — stwierdził porucznik.
Hewlitt wciągnął głęboko powietrze i powoli je wypuścił.
— Rozmawiamy już ponad cztery godziny i to chyba wystarczy panu, aby ocenić, czy jestem hipochondrykiem. Proszę o diagnozę. Nie tyle uprzejmą, ile szczerą.
— Spróbuję być i szczery, i uprzejmy — rzekł psycholog i westchnął. — Pański przypadek nie należy do łatwych. Zdarzyły się panu w dzieciństwie epizody, które musiały wywrzeć silny wpływ na późniejsze życie, ale nie znalazłem na razie niczego, co mogłoby spowodować zaburzenia. Ma pan spójną osobowość, inteligencję powyżej średniej, na dodatek najwyraźniej pokonuje pan z wolna przejawianą wcześniej ksenofobię. Poza nadwrażliwością i postawą obronną, która wynika z okazywanego panu dotąd niedowierzania, nic panu nie jest.
— Dotąd? — spytał Hewlitt. — Czy to znaczy, że pan mi wierzy?
Braithwaite zignorował go.
— Pańskie zachowanie nie wskazuje na hipochondrię. Ktoś taki, jak wiemy, symuluje objawy choroby, aby uzyskać zainteresowanie czy współczucie lub uciec przed głęboko skrywanymi problemami, którym nie potrafi stawić czoła. W sumie hipochondria jest formą obrony, rodzajem uprzedzającego ataku. Gdyby tak było, byłby pan mistrzem w ukrywaniu swoich problemów. Ewentualnie musiałoby chodzić o coś tak strasznego, że wolałby pan o tym zapomnieć. Nie sądzę jednak, aby coś pan przede mną ukrywał. Z drugiej strony, trudno mi przyjąć, że zjadł pan owoc pessinith, spadł z tego drzewa i przeżył. To już nie byłby szczęśliwy zbieg okoliczności, ale prawdziwy cud! — Spojrzał przeciągle na Hewlitta. — Medycyna nie radzi sobie z cudami. Ja także nie znajduję dla nich miejsca. To raczej domena Liorena. Niemniej nawet Ojczulek krzywi się na to słowo, bo wierzy, że postęp nauk medycznych odeśle je w końcu do lamusa. A pan wierzy w cuda?
— Nie. Nigdy w nic nie wierzyłem.
— W porządku. To oszczędzi nam wątków metafizycznych. Jest jeszcze jeden element, który dobrze byłoby wyeliminować, mianowicie pańska dziecięca ksenofobia. Być może została spowodowana przez jakiś incydent z obcym, który tak pana wystraszył, że wyparł go pan z pamięci. Chciałbym przeprowadzić pewien test.