Выбрать главу

— Czy mogę odmówić udziału? — spytał Hewlitt.

— To naprawdę nie jest szpital psychiatryczny — rzekł porucznik. — Mój dział odpowiada za stan ducha personelu tej placówki. Mamy tu przedstawicieli ponad sześćdziesięciu różnych gatunków. Robimy, co możemy, aby wszyscy czuli się dobrze i nie skakali sobie do gardeł. Czasem bywa to niełatwe. Test pozwoli mi ustalić, czy można oddać pana w kleszcze Medalonta, czy może lepiej będzie skierować pana do planetarnej jednostki psychiatrycznej.

Hewlitta ogarnęła złość. Ta sama, którą odczuwał już wiele razy, połączona z zakłopotaniem i rozpaczą. Od najlepszego szpitala Federacji oczekiwał jednak czegoś więcej.

— Co pan chce zrobić? — spytał.

— Nie mogę powiedzieć — odparł Braithwaite z uśmiechem. — To będzie nieprzyjemne i stresujące, ale nie stworzy zagrożenia dla życia. Cały czas będę trzymał rękę na pulsie.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

To jakiś koszmar, pomyślał Hewlitt, omal nie schowawszy głowy pod koc. Gdyby tylko mógł się obudzić… Niestety, to nie był sen.

Było ich piętnaścioro. Szurając i poczłapując, szli przez oddział, a on był pewny, że zmierzają właśnie do jego łóżka. Troje znał — byli to porucznik Braithwaite, starszy lekarz Medalont i jego hudlariańska pielęgniarka. Cała grupa otoczyła go półkolem. Siostra milczała, porucznik zaś uśmiechnął się lekko, dodając mu odwagi. Milczenie przerwał dopiero Medalont.

— Jak może już pan wie, pacjencie Hewlitt, Szpital jest także placówką szkoleniową. Oznacza to, że wśród personelu znajdują się stażyści, którzy prawdopodobnie zostaną kiedyś lekarzami albo oficerami medycznymi Korpusu, przydzielonymi do któregoś z kosmicznych projektów Federacji. Wcześniej jednak muszą zgromadzić rozległą wiedzę na temat fizjologii obcych, co obejmuje także i pana. Nie musi pan wyrażać zgody na badania wykonywane przez stażystów, jednak większość pacjentów nie ma nic przeciwko nim, świadoma, że dzieje się to w ich najlepiej pojętym interesie.

Hewlitt zmusił się do spojrzenia na stażystów. Rozpoznał dwóch Kelgian, kolejnego Melfianina, który różnił się od Medalonta jedynie wzorem na pancerzu, trzech Nidiańczyków i sześcionogiego Tralthańczyka. Reszta była całkiem obca i tym samym straszna. Chciał pokręcić głową, ale nie mógł się ruszyć. Suchość w ustach nie pozwoliła mu powiedzieć „Nie”.

— Aby trafić na staż do Szpitala, kandydat musi się wykazać szczególnym zamiłowaniem do pracy lekarza i zdobyć duże doświadczenie w szpitalach na rodzinnej planecie — powiedział Medalont. — Wspominam o tym, aby wiedział pan, że niezależnie od tego, co mogą o nich mówić wykładowcy, nie są to nowicjusze.

Autotranslator nie przełożył cichej kakofonii głosów. Zapewne był to obowiązkowy wybuch śmiechu, którym grupa odpowiedziała na żart lekarza.

Medalont całkiem go zignorował.

— Był już pan badany przez obce istoty, takie jak obecna tu pielęgniarka oraz ja, i nie przyjął pan tego źle. Chciałbym też zapewnić, że jeśli którykolwiek ze stażystów zrobi albo powie coś niemiłego panu, spotka się to z moją ostrą reprymendą. Czy możemy zaczynać, pacjencie Hewlitt?

Wszyscy spojrzeli na niego trudną do policzenia mnogością oczu. Braithwaite i pielęgniarka przysunęli się bliżej. Porucznik zmarszczył czoło i ponownie się uśmiechnął. Zamysły innych pozostawały dla Hewlitta tajemnicą. Otworzył usta, ale sam nie zrozumiał dźwięku, który się z nich wydobył.

— Dziękuję — powiedział Medalont i zwrócił się do stażystów. — Pierwszy odważny?

Naturalnie okazał się nim najroślejszy w grupie Tralthańczyk, który po kilku ciężkich krokach znalazł się tuż obok łóżka. Jednym okiem popatrzył prosto na Hewlitta, drugim na Medalonta, pozostałymi dwoma zaś zerkał gdzieś w przestrzeń. Dwie z czterech macek wyrastających z jego masywnych ramion znalazły się tuż nad piersią pacjenta. Jedna trzymała skaner.

— Nie ma powodu do niepokoju, pacjencie Hewlitt — powiedziała istota, podczas gdy Ziemianin daremnie próbował wtopić się w łóżko. — Badanie będzie miało nieinwazyjny charakter. Gdyby któreś z pytań naruszało pańską prywatność, nie musi pan na nie odpowiadać. W przyszłości zamierzam specjalizować się w chirurgii obcych, zwłaszcza obszaru czaszkowego, zatem zwrócę uwagę przede wszystkim na tę właśnie część ciała. Chciałbym zacząć od podstawy czaszki, gdzie rdzeń nerwowy wnika do górnej części kręgosłupa. Czy mógłby pan usiąść i oprzeć twarzoczaszkę na środkowej części swoich kończyn dolnych? O ile pamiętam, potocznie nazywacie to miejsce kolanami. Zgadza się?

— Tak — odparli równocześnie Hewlitt i Medalont.

— Dziękuję — rzekł stażysta i nie spuszczając z oka starszego lekarza, kontynuował: — W wypadku ziemskiej klasy DBDG możemy mówić o szczęśliwym zbiegu okoliczności, gdyż połączenia nerwowe między narządami zmysłów a mózgiem są krótsze niż u większości istot, włączając w to także moją rasę. Dzięki temu gatunek ten charakteryzuje się wyjątkowo krótkim czasem reakcji na bodźce, co bez wątpienia zapewniło mu przewagę ewolucyjną i pozwoliło rozwinąć inteligencję. Niemniej czaszka jest tak wypełniona, że śledzenie przebiegu dróg nerwowych nie należy do łatwych zadań. Trzeba to jednak zrobić, ponieważ chirurgia czaszkowa wymaga wielkiej precyzji. Czy podczas ruszania szczękami, a zwłaszcza otwierania i zamykania otworu gębowego, odczuwa pan subiektywne zmiany ciśnienia u podstawy czaszki, pacjencie Hewlitt?

— Nie — odparł pacjent wespół ze starszym lekarzem. Medalont wyglądał, jakby uznał to pytanie za mało inteligentne.

— Wystarczy. Kto następny? — spytał.

Z grupy wysunęła się istota o sześciu długich i cienkich kończynach oraz wąskim, rurowatym tułowiu pokrytym brunatnymi i żółtymi pasami. Miała też dwie pary skrzydeł, tyle, że złożonych tak ciasno, iż trudno było określić ich kolor. Z owadziej głowy wyrastały dwie pierzaste czułki. Oparła się środkowymi kończynami o krawędź łóżka i spojrzała na pacjenta wielkimi, pozbawionymi powiek oczami.

W pierwszym odruchu Hewlitt chciał odepchnąć istotę, tak jak zmiatał ręką każdego większego owada, który zanadto się do niego zbliżył. Opanował się jednak. Stworzenie było tak kruche, że każde silniejsze dotknięcie musiałoby się skończyć dla niego fatalnie. Oznaczało to również, że nie ma powodu się go bać. Poza tym Hewlitt nigdy nie przegonił motyla, mimo że nie spotkał dotąd aż tak wielkiego.

— Jestem Dwerlaninem, pacjencie Hewlitt — oświadczył stażysta, wyjmując skaner z przypasanego do tułowia zasobnika. — W tej chwili nie ma w Szpitalu innych przedstawicieli mojej rasy, ale też rzadko zdarza nam się wyruszać w kosmos. Mam nadzieję, że to pierwsze spotkanie nie okaże się dla pana stresujące. I ja jestem zainteresowany chirurgią obcych, jeśli zatem pan pozwoli, zbadam go od szczytu czaszki do wyrostków u dolnych kończyn…

Wielki motyl, pomyślał Hewlitt. I to o nienagannych manierach i z podejściem lekarza.

— Nie jest pan pierwszym ziemskim DBDG, którego badam i którego obraz zapisuję dla przyszłych studiów — ciągnął obcy. — Pozostali jednak, jak to się często zdarza w Szpitalu, cierpieli na różne choroby albo byli ranni. Pan wydaje się zdrowym i kompletnym okazem i jako taki jest dla mnie szczególnie interesujący ze względów porównawczych. Oczywiście w sensie klinicznym. Zacznę od zmierzenia panu tętna w arteriach skroniowych i szyjnych oraz w nadgarstku. Jest to umiejętność przydatna w nagłych wypadkach, kiedy skaner może się okazać niedostępny.

Stażysta pochylił się i przekrzywił na bok głowę, tak, że jedna z jego czułek dotknęła delikatnie najpierw skroni, a potem gardła Hewlitta. Gdyby Ziemianin miał zamknięte oczy, mógłby wcale tego nie poczuć.