— Tak czy owak, masz właśnie okazję poznać kolejny podstęp stosowany w scremmanie, po który sięga się przy okazji przerwy — rzekł Horrantor. — Naprawdę dobrze sobie radzisz.
— Czy ten podstęp to rozbrajanie przeciwnika komplementami? — spytał Hewlitt.
— Oczywiście — odparł Bowab.
Ziemianin znowu się roześmiał.
— Zatem jeśli przyznam się do braku umiejętności, nie osłabi to mojej pozycji, gdyż zostanie uznane za rodzaj dezinformacji? Ale jak radzi sobie ktoś taki jak Morredeth? Chyba z góry jest bez szans, skoro nie umie kłamać.
— Kelgianie skrywają swoje intencje, zachowując milczenie — wyjaśnił Horrantor. — W jego wypadku trzeba się przyglądać falowaniu sierści. Wiele można z tego wyczytać, chociaż chodzi o subtelne zmiany, trudne do odczytania dla istot innego gatunku.
Bowab spojrzał na Horrantora, a następnie na Hewlitta i chrząknął. Autotranslator niczego nie przetłumaczył, ale wyglądało to tak, jakby Duthanin chciał przed czymś ostrzec Ziemianina.
— Gdy byłem dzieckiem, znałem jedno futrzaste stworzenie wystarczająco dobrze, aby zawsze rozumieć, co myśli albo przynajmniej czuje — powiedział Hewlitt. — Czasem udawało mi się skłonić je do zabawy, gdy chciało spać, kiedy indziej ono potrafiło przekonać mnie do czegoś, co jemu było miłe. To był młody kot, ziemski zwierzak towarzyszący nam w domach. Zasadniczo należał do moich rodziców, chociaż sądząc po jego zachowaniu, on uważał chyba odwrotnie. Była to bardzo ładna samiczka z czarną sierścią podobną całkiem do włosa Bowaba, tyle, że miała białe łapki, białą pierś i niewielką białą łatkę pod brodą. Gdy była zła albo wystraszona, jeżyła sierść. Dzięki temu wydawała się większa i groźniejsza, tak samo jak jej dzicy przodkowie z czasów przed udomowieniem. Szybko nauczyła się jednak znacznie subtelniejszych sposobów komunikacji. Gdy chciała jeść, ocierała się głową o moje kostki. Jeśli zbyt długo ignorowałem prośbę, pokazywała pazurki i wspinała mi się na kolana. Tam potrafiła się przewracać z boku na bok, machając łapami w powietrzu, co oznaczało chęć zabawy. Niekiedy zwijała się w kłębek na moich kolanach i chowała koniec ogona pod brodę. Wtedy chciała spać. Czasem jednak nie potrafiła zdecydować, czy bardziej zależy jej na drzemce, czy na zabawie. Była bardzo żywym i przyjaznym stworzeniem — dodał Hewlitt i przez chwilę mógłby przysiąc, że widzi na stole czarną kotkę z białymi akcentami, która kroczy dumnie na wyprostowanych nogach, z wysoko uniesionym ogonem, i rozrzuca łapą leżące tam karty.
— Nie miała nic przeciwko temu, abym ją głaskał, tulił czy drapał lekko po brzuchu, pod brodą i za uszami. Lubiła to, ale zawsze udawała, że jej to przeszkadza, i uderzała łapą w moją dłoń. Robiła to jednak łagodnie, ze schowanymi pazurkami. Najbardziej odpowiadało jej głaskanie po grzbiecie, szczególnie, jeśli przyciskałem lekko palce do sierści między uszami i przesuwałem je wzdłuż kręgosłupa aż do ogona, który prostował się wtedy jak świeca. Mruczała przy tym, co jest charakterystycznym odgłosem wydawanym przez zadowolone koty…
— Ta rozmowa staje się nazbyt erotyczna i tym samym mało dla mnie przyjemna — powiedział nagle Morredeth. — Przestań natychmiast.
— Na mnie też to działa, ale przyjemnie — stwierdził Bowab. — Dlaczego opowiadasz nam tyle o swoim futrzanym podopiecznym? Czy jego charakter albo zachowanie ma coś wspólnego z Morredethem lub ze mną? Czy był to jakiś szczególny zwierzęcy przyjaciel? Co się z nim stało? Jak się kończy ta opowieść?
— Przepraszam, nie chciałem nikogo urazić — rzekł Hewlitt. — Sam nie wiem, dlaczego tyle o niej mówię, chociaż od lat nie przywoływałem jej obrazu. Może, dlatego, że była moim pierwszym przyjacielem należącym do innego gatunku. Była przyjazna i nie przypominała żadnego z was, zwłaszcza z tych chwil, gdy gracie w scremmana. Lubiła jednak przygody i raz nie skończyło się to dla niej dobrze. Podbiegła zbyt blisko dużego pojazdu antygrawitacyjnego i została odrzucona przez skraj jego pola. Straciła przytomność, ale oddychała. Widziałem krew, która pociekła jej z uszu i noska, jednak nie wyglądała na ciężko ranną. Niemniej moi rodzice orzekli, że nie ma dla niej szansy, i posłali po weterynarza, aby zakończył jej cierpienia. Nie mogłem na to pozwolić. Zanim zdążyli mnie powstrzymać, wziąłem ją z ziemi i pobiegłem do mojego pokoju, gdzie zamknąłem się na klucz, aby nikt mi jej nie zabrał. Całą noc czuwałem przy niej w łóżku, aż…
— Aż odeszła — powiedział Horrantor głosem trochę zbyt wątłym jak na tak masywną istotę. — Smutna historia.
— Nie — zaprotestował Hewlitt. — Rano było już lepiej i nie minęło wiele czasu, a znowu chodziła za mną, cała i zdrowa, trącając mnie pyszczkiem, abym ją nakarmił. Rodzice nie wierzyli własnym oczom, ale ojciec powiedział w końcu coś o tym, że każdy kot ma dziewięć żywotów. To stare ziemskie przysłowie, nawiązujące do faktu, że koty są bardzo wytrzymałe, mają dobry zmysł równowagi i rzadko spadają. Dodał jeszcze, że moja kotka musiała chyba spożytkować wszystkie za jednym razem. Przypuszczam, że zmarła sporo potem ze starości.
— Smutna historia ze szczęśliwym zakończeniem — powiedział Bowab. — Takie lubię najbardziej.
— Będziemy teraz gadać o futrzanych przyjaciołach czy może raczej zagramy? — spytał Morredeth, jeżąc się w szczególny, nierówny sposób, który oznaczał złość albo zniecierpliwienie.
Problem rozwiązał się błyskawicznie, gdy Horrantor zaczął rozdawać. Hewlitt starał się uspokoić Kelgianina, który z jakiegoś powodu nie miał ochoty słuchać o kotach.
— Zacząłem mówić o niej i o jej sierści przede wszystkim w związku obecną sytuacją, gdy muszę rozpoznawać reakcje obcych. Horrantor i Bowab nie pokazują niczego, co umiałbym rozpoznać, Morredeth wręcz przeciwnie: za dużo tego, abym się połapał. Może z czasem nauczę się was rozumieć, ale na razie to Morredeth powinien chyba mieć powody do narzekania. Wy dwaj znacznie dłużej niż ja obserwowaliście poruszenia jego sierści…
— Pacjencie Hewlitt — przerwał mu Kelgianin, a przez jego futro przebiegło coś w rodzaju małego tornada — bez względu na to, jak długo byś próbował, nie nauczysz się odczytywać mowy moich włosów. Nawet inny Kelgianin miałby z tym kłopoty.
Wrócili do gry, ale tym razem w ciszy. Hewlitt długo się zastanawiał, co tym razem powiedział nie tak.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Rozważania Hewlitta o popełnionym błędzie i tym, jak go uniknąć w przyszłości, zostały przerwane przez hudlariańską pielęgniarkę. Nakazała całemu towarzystwu powrót do łóżek na wieczorny obchód i podawanie leków, które zawsze odbywało się tuż przed snem. Cała trójka przeszła potem jeszcze obok jego łóżka, udając się do łazienki. Morredeth nawet się nie odezwał, z pozostałymi zaś Hewlitt nie chciał o tym rozmawiać, by nie pogorszyć jeszcze przypadkiem sprawy. Sam nie otrzymywał lekarstw, odwiedzano go, zatem na końcu.
Hudlarianka sprawdziła tylko podłączenie czujników. W zasadzie nie miała już nic pilnego do roboty, gdyż następny obchód śpiących pacjentów czekał ją dopiero za dwie godziny. Hewlitt miał nadzieję, że da się namówić na urozmaicenie nudnego dyżuru krótką pogawędką. No i że będzie miał dzięki temu szansę uzyskać odpowiedzi na kilka pytań.
— Proszę nie włączać już dzisiaj ekranu — powiedziała. — Siostra oddziałowa stwierdziła, że dość pan miał radości jak na jeden dzień. Przy scremmanie czas płynie bardzo szybko i cieszę się, że znalazł pan przyjaciół. Teraz jednak proszę spać.