— Jeśli komuś uda się tutaj zdobyć zaufanie miejscowych, przełożeni starają się zatrzymać go jak najdłużej. Chyba wykazałem w tej dziedzinie niejaki talent, żeniąc się z Etlanką i zostając na Etli po przejściu na emeryturę. To ona jest powodem, dla którego uważam swoje spotkanie z Etlą za szczęśliwe.
— Rozumiem — rzekł Hewlitt.
Oficer chyba wyczuł jego zakłopotanie.
— Spokojnie, nie tetryczeję z wiekiem… Spotkaliśmy się w drugim roku mojego pobytu. Ona była matką nauczycielką, jak to tutaj nazywają. Opiekowała się dziećmi w wieku od czterech do siedmiu lat i była pierwszą etlańską nauczycielką, która zgodziła się przedstawić uczniom tralthańskiego pedagoga. Zaakceptowała pomysł, aby uczyć dzieci tolerancji dla odmienności, zanim jeszcze przyswoją sobie przesądy rodziców. Sama była wdową. Wtedy było tu bardzo dużo wdów i sierot. Oczywiście nie mogliśmy mieć dzieci, ale zaadoptowaliśmy czwórkę maluchów…
— Doktorze — odezwała się Murchison, przyspieszając i dołączając do prowadzącej dwójki — wiem, że nasze rasy różnią się na tyle, iż uniemożliwia to krzyżowanie, ale czy może zna pan jakikolwiek wyjątek od tej reguły? Może jedno z rodziców Hewlitta było Etlaninem? Albo on był miejscowym dzieckiem?
Stillman pokręcił głową.
— Niestety, nie. Znałem jego rodziców jeszcze w czasach, nim doczekali się syna. I byłem przy jego narodzinach.
— Zawsze byłoby to jakieś wyjaśnienie — powiedziała Murchison, unosząc zaciśniętą pięść. — Cały czas próbujemy coś złapać.
Hewlitt nie odezwał się. Czuł się dziwnie, zupełnie jakby znalazł się w dwóch światach naraz. Trawa była równie wysoka jak wtedy, drzewa i krzewy urosły. On też. Zapach rozgrzanej słońcem łąki drażnił nozdrza, brzęczały owady. Tylko odległości dziwnie zmalały.
— Dobrze pamiętam to miejsce — powiedział. — Najpierw bawiłem się pod tamtym krzakiem.
— Jadł pan tu może cokolwiek? — spytała Murchison. — Jakieś jagody czy coś takiego? Może przeżuwał pan źdźbło trawy? Krążę myślami wokół ewentualnego antidotum na truciznę, którą przyjął pan później.
— Nie — odparł Hewlitt i znowu wyciągnął rękę. — Potem poszedłem do tamtego zrujnowanego domu. Dziwi mnie, że do dzisiaj nie zburzono go ani nie odbudowano. To ciągle takie samo pustkowie.
— Celowo — oświadczył Stillman i rozejrzał się. — W tej okolicy rozegrała się bitwa, która ostatecznie zdecydowała o klęsce starego rządu. Dlatego też wzniesiono tutaj domy dla obcych. Taki symbol minionego zła i obietnicy nowych czasów. Jak dotąd, zdaje się, działa. W świąteczne dni mamy spokojną okolicę do urządzania pikników. Chyba, że miejscowe dzieci spotkają się z dziećmi obcych. Strasznie hałasują podczas zabawy.
Z domu zostały w zasadzie tylko ściany bez dachu. Zielsko zarosło podłogi. W wielu miejscach widać było ślady ognia, ale po tylu latach zapach spalenizny uleciał ze szczętem. W ruinach mieszkały niezliczone owady i drobne zwierzęta. Murchison spytała, czy na pewno nic go tu nie użądliło. Pokręcił głową, ale patolog i tak poprosiła Naydrad o zebranie kilkunastu okazów.
— Później ruszyłem do tamtego wypalonego pojazdu bojowego — powiedział Hewlitt, wskazując palcem.
Tutaj badanie przeprowadził Fletcher. Słychać było, jak przemieszcza się w środku, mrucząc pod nosem, że dziecku na pewno było łatwiej. W końcu wysunął głowę z włazu.
— To średnio zaawansowane technologicznie działo samobieżne — obwieścił. — Ma trzy stanowiska załogi. Armata strzelała pociskami odłamkowymi, broń mniejszych kalibrów używała pełnej amunicji. Wszystko to, wraz z paliwem, zostało dawno temu usunięte z pojazdu. Nie ma nic poza resztkami wyposażenia i mnóstwem robactwa. Chcecie okazy?
— Tak, poproszę — powiedziała Murchison. — Inne, w miarę możliwości, od tych z domu.
— Dla mnie każdy żuczek wygląda tak samo — mruknął oficer.
— Jeśli potrzebuje pani informacji o miejscowych owadach, to specjalność mojej żony — powiedział Stillman. — Chętnie pani pomoże. Co konkretnie chciałaby pani wiedzieć?
— Nie wiemy dokładnie, doktorze — odparła Murchison. — Możliwe, że młody Hewlitt został podczas zabawy ukąszony albo użądlony. Gdyby tak było i gdyby miało to później wpływ na jego organizm…
— Chyba rozumiem.
Podeszli do pojazdu, który leżał na boku z rozerwaną gąsienicą, a potem do kolejnych, przy których też się bawił. Reszta przestała się odzywać, bo Hewlitt co rusz przypominał sobie jakieś szczegóły i przekazywał je towarzyszom. W końcu stanęli pod drzewem o powykręcanych konarach i zielono-żółtych, gruszkowatych owocach, które zwieszały się już nad rozpadliną.
— Konary tylko wyglądają na mocne — powiedział Stillman, gdy Fletcher zaczął się przymierzać do wspinaczki. — Nie utrzymają dorosłego mężczyzny.
— To nie problem, przyjacielu Stillman — odezwał się Prilicla i poruszając wolno skrzydłami, wzniósł się niczym wielka ważka nad sam czubek drzewa.
— Proszę uważać, doktorze! — krzyknął Stillman z niepokojem. — O tej porze roku owoce mają bardzo cienką skórkę, a sok jest silnie trujący.
Kapitan powstrzymał się od dalszych rad, chociaż wyraźnie było widać, że miał ochotę skomentować to i owo, gdy Hewlitt opowiadał o swojej wspinaczce, upadku i przebudzeniu na dnie rozpadliny, kiedy o wiele młodszy Stillman pochylił się nad nim. Milczał też, zaciskając silnie usta, gdy schodzili po zboczu.
— Mam wrażenie, że czeka pan na coś, przyjacielu Stillman — powiedział w końcu Prilicla.
Oficer Korpusu rozejrzał się po zarzuconym skałami i wrakami dnie, a potem spojrzał na rosnące w górze drzewo. Tym razem słońce stało wysoko i Hewlitt sam mógł się przekonać, jak wiele miał szczęścia, uchodząc z życiem z upadku w takim miejscu.
Stillman odchrząknął.
— To dość rzadki gatunek drzewa — powiedział. — Mimo trujących owoców należą do chronionych. Rosną bardzo wolno. To tutaj jest już bardzo stare i przez ostatnie dwadzieścia lat na pewno nie urosło więcej niż kilka metrów. Jeśli młody Hewlitt wspiął się wtedy na sam szczyt, zjadł, chociaż kęs tego owocu, a potem spadł na dno rozpadliny, powinien być martwy. I to po dwakroć. Nie chcę pana urazić — dodał, spoglądając prosto na Ziemianina. — Przed laty oceniłem, iż zasnął pan ze zmęczenia i pragnienia po wielu godzinach zabawy. Uznałem, że mógł pan się wspinać ku owocom, ale potem ześliznął się raczej po pniu, niż spadł. Stan pańskiej odzieży oraz brak sińców i zadrapań zdawały się to potwierdzać. Następnie zaś, jak sądziłem, zasnął pan i sny ostatecznie wymieszały prawdę i fantazję. Przykro mi. Być może pan nie kłamie, ale nie może pan też mówić prawdy.
Przez kilka minut zespół medyczny zachowywał dyplomatyczne milczenie, zbierając pod kierunkiem Murchison okazy owadów i roślin. Hewlitt przywykł już do okazywanego mu niedowierzania, a Stillman nie powiedział nic nowego. Nie było powodu do złości, może, co najwyżej do irytacji. Zdumiał się, więc, gdy nagle Prilicla zaczął wykazywać braki równowagi. Hewlitt był pewien, że nie za jego przyczyną. Nie był za to zdumiony, gdy empata odpowiedział nagle na niezadane pytanie.
— Przyjacielu Fletcher, wyczuwam u ciebie narastające ciekawość i ekscytację. O co chodzi?
Kapitan klęczał obok grubego przedmiotu w kształcie torpedy, który leżał niemal całkiem ukryty pod wymytą ze zbocza ziemią. Otworzył swoją torbę i wyciągnął skaner z penetrującą końcówką.
— Wygląda to na wytwór całkiem obcej technologii — powiedział. — Jest o wiele bardziej złożony niż reszta pozostałości. Więcej powiem, gdy przyjrzę mu się dokładniej.