Выбрать главу

— Jest coś, co chodzi mi po głowie od czasu spotkania z moim kotem na Etli. To zwykła czarno-biała kotka, duża już i nieco gruba, całkiem inna od tamtego chudego kociaka, którego pamiętam, ale poznałem ją. I ona mnie też. Urosłem znacznie, trochę też przytyłem i zmieniłem się na twarzy, a mimo to od razu do mnie podeszła. Może pomyślicie, że jestem sentymentalny, ale…

— Owszem, przeszło mi to przez głowę — wtrącił O'Mara.

— …sądzę, że to coś więcej niż wspomnienia. Przez lata w ogóle nie myślałem o moim kocie, aż zostałem przyjęty do Szpitala i porucznik Braithwaite zaczął wypytywać mnie o dzieciństwo. Nagle okazało się, że mamy coś wspólnego, jakby podobne doświadczenia, z których jesteśmy dumni. Nie tylko dawne echa przyjaźni chłopca z jego zwierzęciem. Trudno to opisać i może tylko zasugerowałem się naszą rozmową o inteligentnym wirusie, ale… ale nie powinienem o tym wspominać.

— Jednak zrobił pan to — powiedział O'Mara — chociaż sam siebie wprawił pan tym w zakłopotanie. A może oczekuje pan, że zebrane tu gremium medyczne orzeknie, czy było to albo nie było warte przekazania?

Gremium milczało tak samo jak Hewlitt, który spojrzał w wiecznie otwarte oczy naczelnego psychologa.

— Dobrze — rzucił O'Mara. — Proszę zastanowić się nad tym, co pan powiedział, i wyciągnąć wnioski. Słowo „niemożliwe” padło już tu dzisiaj za wiele razy, więc go nie użyję. Czy sugeruje pan, aczkolwiek nieśmiało, że to dziwne i nieopisywalne uczucie, które pojawiło się, gdy spotkał pan swojego kota, o którym myślał, że już nie żyje, było skutkiem wspólnego doświadczenia? Tego, że i pan, i pański kot byliście gospodarzami wirusowego intruza? Czy sugeruje pan także, że byli nosiciele mogą w jakiś sposób się rozpoznać? Chyba mam rację, bo oblewa się pan rumieńcem, chociaż brakuje werbalnego potwierdzenia.

— Tak, do diabła! — warknął Hewlitt. — Na oba pytania.

O'Mara pokiwał głową.

— To oznacza, że może pan zostać wykorzystany jako swego rodzaju czujnik do wykrywania wirusów, a dokładniej, byłych i być może obecnych nosicieli naszego pasożyta. Oczywiście wdzięczni jesteśmy za wszystko, co pan powiedział. Może poza opowieścią o tym, jak rozpoznał pan swojego kota, który niestety, ale nie może tego potwierdzić. Ma pan jeszcze jakieś obserwacje, dowody, sugestie czy cokolwiek, co dotyczyłoby pańskich odczuć?

Hewlitt odwrócił wzrok od O'Mary. Miał wrażenie, że jego zakłopotanie zaraz wykipi z pokoju.

— Przyjacielu O'Mara — odezwał się Prilicla — byłem świadkiem tamtego spotkania i wyczuwałem także emocje kota. Były dokładnie takie, jak opisał przyjaciel Hewlitt.

— I bez wątpienia były niewyraźne, nieopisywalne, subiektywne i zapewne bezużyteczne, tak jak powiedziałem, mały przyjacielu — rzekł O'Mara i spojrzał na komunikator, który był już włączony. — Czy Ojczulek wrócił? Dobrze, przyślijcie go. — Znowu popatrzył na Hewlitta. — Mamy teraz do przedyskutowania pewne sprawy medyczne, które nie wymagają pańskiej obecności. Jestem pewien, że dość się już pan narumienił jak na jeden dzień. Dziękuję za pomoc. Ojczulek Lioren odprowadzi pana do stołówki.

W tej samej chwili Tarlanin stanął w progu i spojrzał wszystkimi czterema oczami na buraczkową twarz Hewlitta. Ten odwzajemnił spojrzenie i chciał coś powiedzieć, ale wstrzymał się, jakby uznał, że chyba nie warto.

— Panie Hewlitt — odezwał się O'Mara, tym razem ze współczuciem i troską — ma pan za sobą wiele lat kontaktów z lekarzami, którzy nie traktowali pana poważnie, uznałem więc, że moje niedowierzanie nie dotknie pana za bardzo. W obecnych okolicznościach pańska reakcja wydaje się anormalna. Czego tak bardzo nie chce mi pan powiedzieć?

— To nieuchwytne odczucie, o którym wspomniałem, pojawiło się znowu — oznajmił Hewlitt, wskazując na Liorena. — W związku z Ojczulkiem.

— Potwierdzam — rzekł Prilicla.

Po raz pierwszy od wejścia do gabinetu Hewlitt ujrzał, że naczelny psycholog zamrugał.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

— Czyżby Ojczulek coś przed nami ukrywał? — spytał O'Mara, patrząc na stojącego w drzwiach Liorena.

Tarlanin skierował na niego jedno oko. Pozostałe trzy wpatrywały się wciąż w Hewlitta.

— Całkiem niechcący — odparł Lioren. — To dla mnie takie samo zaskoczenie jak dla was. Polecił pan, aby personel w recepcji słuchał tego, co dolatuje zza drzwi, aby móc później o tym porozmawiać. Wróciłem właśnie z oddziału AUGL i usłyszałem wypowiedź pacjenta Hewlitta na temat tego dziwnego odczucia. I muszę… muszę chwilę pomyśleć.

— Proszę — powiedział O'Mara. — Uporządkuj myśli, Ojczulku. Ale nie okrawaj ich.

— Dobrze — mruknął Lioren, pozornie nieurażony tą uwagą, ale po chwili skierował jedno oko ku sufitowi, co było tarlańską reakcją na nietakt. — W trakcie pełnienia obowiązków przepływa przeze mnie wiele różnych odczuć wzbudzanych przez moich podopiecznych, tak pacjentów, jak i pracowników Szpitala. Wyczuwam też rozmaite ich nastawienia do mnie. Chociaż Tarlanie wzdragają się przed fizycznym kontaktem z kimś obcym, czasem nie mogę go uniknąć. Zdarza mi się położyć dłonie na czyjejś głowie albo uścisnąć ręce w geście, który trudno zastąpić słowami. Słysząc słowa Hewlitta, uświadomiłem sobie podobną więź istniejącą między nami i jeszcze jednym byłym pacjentem, Morredethem. Wcześniej nie wydawało mi się to istotne, teraz jednak ma znaczenie, bo wskazuje, że stałem się nosicielem istoty wirusowej. Niemal na pewno wiem też, jak i kiedy doszło do transferu. Nie byłem jeszcze wówczas świadom niezwykłości tego zdarzenia. Wiedziałem, jaką tragedią jest dla Kelgianina utrata części futra. Pacjent powiedział mi, że okaleczenie będzie permanentne. Jego stan psychiczny pilnie wymagał wsparcia. Znam kelgiańskie wierzenia, lecz Morredeth nie wyznawał żadnego z nich. Podczas codziennych wizyt mogłem mu więc zaoferować jedynie współczucie, rozmowę oraz, jak to bywa w Szpitalu, plotki o innych pacjentach i personelu, aby miał czym zająć myśli. Nie udawało mi się wszakże wiele dla niego zrobić i nadal tkwił na krawędzi depresji. Tak było do mojej wizyty zaraz po kontakcie fizycznym z pacjentem Hewlittem, kiedy to wszystkie objawy się cofnęły. — Przerwał na chwilę i wzdrygnął się na to wspomnienie. — Mimo że jestem szpitalnym kapelanem, trudno mi było zaakceptować równie niewytłumaczalne, cudowne wręcz zdarzenie. Nie wiedziałem wówczas o istnieniu inteligentnego wirusa. Zachowanie Morredetha po owym uzdrowieniu dalece odbiegało od normy, oszalał prawie z ulgi i radości. Dotknąłem wtedy, czy raczej pogłaskałem jego nowe futro. On jednak chciał, abym sprawdził jego ruchliwość jedną ze środkowych rąk. Wtedy musiało dojść do przesiadki. Futro rzeczywiście było w pełni elastyczne. Włosy wręcz owijały mi się wokół palców i przez chwilę przytrzymały moją dłoń przy skórze Kelgianina. Nie chciałem jej wyrywać, aby nie uszkodzić nowej sierści. Czułem, że skóra mi zwilgotniała, ale nie byłem pewien, czy chodzi o pot pacjenta czy mój. Nie wiedziałem, że takie właśnie objawy towarzyszą transferowi. Wkrótce cofnąłem rękę bez najmniejszych trudności, pogratulowałem Morredethowi wyleczenia i poszedłem odwiedzać innych.

— I niczego poza tym nie poczułeś? — wyrwał się Hewlitt. — Nie poczułeś się zdrowszy, czy jakoś tak? Zupełnie nic?

O'Mara spojrzał na Hewlitta spod zmarszczonych brwi.

— Też chciałem o to spytać. Więc jak, Ojczulku?

— Nie pamiętam niczego niezwykłego. Niczego zresztą nie oczekiwałem. Jeśli było cokolwiek, być może zginęło wobec radości z powrotu pacjenta Morredetha do zdrowia. Poza tym nie narzekam na zdrowie, nawet, jeśli niekiedy powątpiewam w stan mojego umysłu. Ale umiejętności wirusa nie rozciągają się chyba na podobne sprawy.