— Zamierza więc zasiedlić gwiazdy — rozległ się nagle głos cichy, ale tak nabrzmiały emocjami, że mógł należeć do każdego. — Nie wątpię, że naprawdę zamierza to zrobić, bo już wiemy, że nie ma rzeczy niemożliwych dla intelektu. Jeśli wirus zaleje wszystkie światy, może dojść do kryzysu Federacji, końca swobodnych kontaktów różnych gatunków albo nawet całego inteligentnego życia. A zaleje je, jeśli nie zaczniemy zaraz działać. Bardzo nam przykro, Hewlitt, ale musimy odizolować na resztę życia pana, Liorena, Morredetha, całą załogę statku Telfi oraz pańskiego kota.
— Nie! — rzucił gniewnie Ziemianin. — Dlaczego mnie nie słuchacie ani nie wierzycie w to, co mówię? Ojczulku, może ty im to wyjaśnisz? Proszę…
Lioren zamknął w tym czasie trumny jaszczurów i począł znowu zwracać uwagę na Hewlitta. Chyba panował już nad swoim smutkiem i żalem.
— Sam lepiej bym tego nie wyjaśnił — rzekł. — Ale chyba musimy się pospieszyć, bo już po nas jadą. O, są. Z zamkniętymi noszami i uzbrojoną eskortą.
Hewlitt zaczerpnął głęboko powietrza i zaczął mówić, dobierając starannie proste słowa.
— Mylisz się, O’Mara, i to podwójnie. Żaden z nosicieli wirusa nie został zakażony ani nie nosi w sobie zarodków. On nie działa w ten sposób. To inteligentna, wysoce zorganizowana kolonia wirusów, która nie zgodzi się dobrowolnie na oddzielenie jakiejkolwiek części siebie, gdyż zredukowałoby to potencjał całości. Moje problemy okresu dojrzewania wzięły się z tego, że chociaż wirus rozumiał, na czym polega wydalanie odchodów, idea wyrzucania na zewnątrz zdrowego, żywego materiału w postaci półpłynnego nasienia była mu całkiem obca. Nie wyobrażał sobie, że jakakolwiek istota może chcieć się rozmnażać, miast po prostu istnieć dla siebie. Nadal nie rozumie też, jak możliwe jest poświęcanie się jednych jednostek dla innych, tak by ocalał jakiś gatunek. W żadnym szpitalu, na Ziemi, na Etli czy tutaj, nie było ryzyka zarażenia innych osób. Może w przyszłości, gdy nauczy się dzielić, pojawi się taka możliwość, ale chodzi o bardzo odległą przyszłość, gdy nie będzie już w stanie nam zagrozić. Obecnie wirus może zajmować tylko jedną istotę naraz. Nie zostawia jej chorej, tylko nader zdrową i z szansą na długowieczność, co można nazwać organicznym podpisem artysty na jego dziele. Robi to z wdzięczności za wiedzę i doświadczenie zdobyte dzięki gospodarzowi. Uważa się za dłużnika, który jest mu coś winien.
Nosze czekały już z otwartymi osłonami. Obok stało dwóch masywnych hudlariańskich sanitariuszy oraz ośmiu uzbrojonych Kontrolerów, którzy jak na ziemskie standardy byli bardzo rośli. Wyglądali na zakłopotanych, ale nieskłonnych do ustępstw.
— Proszę mi uwierzyć, że ani Federacja, ani jej obywatele nie mają żadnych powodów obawiać się wirusa — mówił szybko Hewlitt. — Nie jest już zainteresowany krótko żyjącymi mieszkańcami którejkolwiek z planet. Chce zasiedlać słońca, ale potrwa to wieki i będzie się nimi zajmował po kolei, poczynając od rodzimej gwiazdy Telfi, która w kategoriach astronomicznych jest już stara i z wolna przygasa. Zawsze może się zdarzyć, że zginie przy takiej próbie, ale uważa, że warto ryzykować. Ten rodzaj stabilizacji to jego ostateczny cel. Inteligentna gwiazda będzie najdłużej żyjącą istotą, jaka w ogóle jest możliwa.
Tym razem odezwali się Diagnostycy Conway i Thornnastor oraz starszy lekarz Prilicla, podczas gdy ekipa z noszami czekała na decyzję. Przez jakiś czas można było pomyśleć, że debatujący zapomnieli całkiem o Hewlitcie i Liorenie. Rozprawiano o możliwości odtworzenia tras wcześniejszych podróży Lonvellina, aby odszukać planetę wirusa, na której żyją jeszcze może inne, w tym nierozumne, podobne stworzenia. W takim wypadku pomoc byłych gospodarzy wirusa byłaby nie do przecenienia. Należałoby oczywiście przedsięwziąć wszelkie niezbędne środki bezpieczeństwa i z pewnością napotkano by wiele problemów, ale w razie powodzenia otwierałaby się możliwość, że kiedyś, w odległej przyszłości, każdy obywatel Federacji miałby swojego wirusa i tym samym nie cierpiałby na żadne choroby. Lekarzom pozostałoby wówczas jedynie leczyć ofiary wypadków…
W końcu O’Mara przerwał te radosne wywody.
— Wystarczy, panowie lekarze. Wasze wizje hipotetycznej przyszłości są chwilowo mniej ważne niż to, co nastąpi w ciągu kilku najbliższych minut. Musimy zdecydować, czy Morredeth może wylądować na Belgii i czy pozwolić załodze Telfi wrócić do domu. Ojczulek i Hewlitt mogą już być spokojni. Kazałem odejść eskorcie, ale wy siadajcie na nosze i proszę na górę. Nie do izolatek patologii, ale tutaj, do mnie, zdać szczegółową relację…
Hewlitt jęknął cicho. Ojczulek i tak to usłyszał.
— Spokojnie, przyjacielu — rzekł scenicznym szeptem. — W gabinecie majora jest podajnik żywności. Zagrozimy, że jeśli nie dostaniemy nic do jedzenia, nie będziemy mówić.
— Czy jest jeszcze coś, co chcecie mi w tej chwili powiedzieć? — spytał O’Mara.
Hewlitt nie wiedział, czy wypsnęło mu się to ze zmęczenia, głodu czy tylko z ulgi, ale roześmiał się i oznajmił:
— Tyle tylko, że mam pewien problem psychologiczny. Obawiam się, że jestem byłym hipochondrykiem, który jest całkiem zdrowy, a mimo to chce zostać w Szpitalu. Nie mam ochoty wracać do pasania owiec.