Выбрать главу

— Wydawało mi się, że jakaś krótka, niekontrowersyjna… — Hughnon Ridcully urwał nagle. Przed nim stali kapłani, którym święty edykt zabraniał jedzenia brokułów, kapłani wymagający, żeby niezamężne dziewczęta zasłaniały uszy, by nie rozpalać namiętności w męż czyznach, a także kapłani oddający cześć małemu herbatnikowi z ro dzynkami. Nic nie było niekontrowersyjne.

— Widzicie, wszystko wskazuje na to, że świat wkrótce się skończy — oznajmił słabym głosem.

— I co z tego ? Niektórzy z nas oczekują czegoś takiego już od dłuższego czasu. To będzie kara dla ludzkości za jej zepsucie!

— I za brokuły!

— I te krótko ścięte włosy, jakie dziewczęta dziś noszą!

— Tylko herbatniki dostąpią zbawienia!

Ridcully gorączkowo wymachiwał pastorałem, starając się ich uspokoić.

— Ale tutaj nie mamy do czynienia z gnie wem bogów — tłumaczył. — To dzieło człowieka!

— No tak, ale może on być narzędziem boga!

— To Cohen Barbarzyńca — wyjaśnił Ridcully. — Mimo to może…

Mówca z tłumu został uciszony szturchnięciem stojącego obok kapłana.

— Zaczekaj…

Rozległ się gwar podnieconych rozmów. Niewiele było świątyń, które nie zostały okradzione czy napadnięte w długim i peł nym przygód życiu Cohena. Kapłani więc szybko się zgodzili, że żaden bóg nigdy nie miał w opiece niczego, co choćby przypominało tego barbarzyńcę. Hughnon skierował wzrok ku sklepieniu z jego przepiękną, choć nieco podniszczoną panoramą bogów i hero sów. Bogowie mają chyba łatwiejsze życie, uznał.

— No dobrze — rzekł łaskawie jeden z prote stujących. — W tym przypadku możemy chyba, wobec szczególnych okoliczności, zasiąść razem do stołu. Ten jeden raz.

— Aha. To dobrze… — zaczął Ridcully.

— Ale oczywiście musimy bardzo poważnie rozważyć, jaki kształt winien mieć ów stół.

Ridcully przez moment spoglądał na niego bez wyrazu. Potem z nie ruchomą twarzą pochylił się do jednego ze swych subdiakonów.

— Scallop, poślij kogoś, niech powie mojej żonie, żeby przygotowała mi rzeczy na noc. Mam wrażenie, że to jeszcze trochę potrwa.

* * *

Centralna iglica Cori Celesti wydawała się codziennie tak samo daleka.

— Jesteście pewni, że Cohen dobrze nas prowadzi? — zapytał Złowrogi Harry, pomagając Małemu Williemu manewrować wózkiem Hamisha po lodzie.

— Co jest, Harry? Próbujesz wzbudzić niezgodę w od dziale?

— Przecież was uprzedzałem, Will. Jestem władcą ciemności. Muszę zachować formę. A my podążamy za przywódcą, który stale zapomina, gdzie schował swoją sztuczną szczękę.

— Co? — zapytał Wściekły Hamish.

— Chcę tylko powiedzieć, że wysadzanie bogów w powie trze może spowodować kłopoty — mówił dalej Harry. — Trochę to… pozbawione szacunku.

— Na pewno w swoim czasie zbezcześciłeś parę świątyń, co, Harry?

— Ja je prowadziłem, Will. Prowadziłem. Przez jakiś czas byłem przecież Obłąkanym Władcą Demonów. Miałem Świątynię Grozy.

— Tak, na swojej działce. — Mały Willie uśmiechnął się kpiąco.

— Racja, wypominaj, co masz mnie oszczędzać — burknął ponuro Harry. — Tylko dlatego, że nigdy nie wszedłem do czołowej ligi, dlatego…

— Spokojnie, Harry. Wiesz przecież, że wcale tak nie myślimy. Szanowaliśmy cię. Znałeś Kodeks, dotrzymywałeś wiary. Wiesz, Cohen uważa, że bogom od dawna się to należy. Ja za to trochę się martwię, bo przed nami leżą niemiłe okolice.

Złowrogi Harry spojrzał w głąb śnieżnego kanionu.

— Jest podobno jakaś magiczna ścieżka prowadząca pod górę — opowiadał Mały Willie. — Ale zanim się do niej dostaniemy, trzeba wyminąć masę jaskiń.

— Niepokonane Groty Strachu — podpowiedział Złowrogi Harry.

— Słyszałeś o nich ? — Willie był pod wrażeniem. — Według jakiejś starej legendy strzeże ich legion straszliwych potworów i kilka demonicznie chytrych urządzeń. Nikt jeszcze tamtędy nie przeszedł. Są też niebezpieczne szczeliny. Potem trzeba przepłynąć podwodnymi grotami, strzeżonymi przez gigantyczne, ludożercze ryby; żaden człowiek ich jeszcze nie przebył. Później są jacyś obłąkani mnisi i drzwi, które można przekroczyć, jedynie rozwiązując jakąś starożytną zagadkę… Zwykłe zagrywki.

— Brzmi to jak poważne zadanie — stwierdził Złowrogi Harry.

— Znamy rozwiązanie zagadki — wyjaśnił Mały Willie. — To „zęby”.

— Jak to odkryliście?

— Nie musieliśmy. W tych wrednych starych zagadkach zawsze chodzi o zęby.  — Mały Willie stęknął, gdy wraz z Har rym przesuwali wózek przez wyjątkowo głęboką zaspę. — Ale największy kłopot to przeciągnąć tamtędy ten przeklęty wózek, i to tak, żeby Hamish się nie obudził i nie narobił kłopotów.

* * *

W swym mrocznym domu na krawędzi Czasu Śmierć przyglądał się drewnianej skrzynce.

MOŻE POWINIENEM SPRÓBOWAĆ JESZCZE RAZ, powiedział.

Schylił się, podniósł kociaka, pogłaskał, po czym włożył do skrzynki i za mknął wieko.

KOT ZDECHNIE, KIEDY SKOŃCZY SIĘ POWIETRZE?

— Pewnie tak, panie — zgodził się Albert, jego kamerdyner. — Ale chyba nie o to chodzi. Jeżeli dobrze zrozumiałem, nie wiadomo, czy kot jest żywy, czy martwy, dopóki się do niego nie zajrzy.

MARNIE WYGLĄDAŁYBY SPRAWY, ALBERCIE, GDYBYM NIE WIEDZIAŁ, CZY COŚ JEST ŻYWE, CZY MARTWE, DOPÓKI BYM NIE POSZEDŁ DO TEGO I NIE POPATRZYŁ.

— Hm… Według teorii, panie, to akt patrzenia określa, czy jest żywy, czy nie.

Śmierć wydawał się urażony.

CZYŻBYŚ SUGEROWAŁ, ALBERCIE, ŻE ZABIJĘ KOTA SAMYM SPOJRZENIEM?

— To nie całkiem tak, panie.

ZNACZY, NIE ROBIĘ PRZECIEŻ MIN ANI NIC.

— Szczerze panu wyznam, że moim zdaniem nawet magowie nie całkiem rozumieją tę historię z nie oznaczonością. Za moich czasów nie zajmowaliśmy się takimi kategoriami problemów. Jeśli człowiek nie był pewien, to był martwy.

Śmierć pokiwał głową. Coraz trudniej było dotrzymać kroku czasom. Weźmy takie wymiary równoległe. Wymiary pasożytnicze to co innego; te rozumiał. Mieszkał w jednym z nich. Były to wszechświaty nie do końca zupełne, mogły zatem istnieć jedynie przysysając się do nosiciela, tak jak remora. Ale równoległe wymiary oznaczały, że cokolwiek ktoś zrobił, nie zrobił tego gdzie indziej. Dla istoty, która z samej swej natury operowała na faktach pewnych, to trudny problem. Jak gra w po kera przeciwko nieskończonej liczbie przeciwników.

Otworzył skrzynkę i wyjął kotka. Zwierzak patrzył na niego z obłą kanym zdumieniem, normalnym u wszystkich kociąt.

NIE POPIERAM OKRUCIEŃSTWA WOBEC KOTÓW, oświadczył Śmierć i po stawił zwierzaka na podłodze.

— Chyba ten pomysł z ko tem w pu dełku to zwyczajna metafora — rzekł Albert.

AHA. KŁAMSTWO.

Śmierć pstryknął palcami.

Gabinet Śmierci nie zajmował przestrzeni w zwy kłym sensie tego słowa. Ściany i sufit służyły raczej jako dekoracja niż dowolny typ ograniczeń wymiarowych. Teraz rozwiały się, a w powie trzu wyrosła gigantyczna klepsydra.

Trudno byłoby określić jej rozmiar, ale z pewno ścią był mierzony w mi lach. Wewnątrz wśród spadającego piasku uderzały błyskawice. Na zewnątrz, na szkle, wyryty był żółw.

MUSIMY ZROBIĆ TROCHĘ MIEJSCA, stwierdził Śmierć.