— Dobrze już, dobrze, czasami to „język” — przyznał Mały Willie. Odwrócił się do minstrela. — Widziałeś tę scenę z wielką tarantulą? — zapytał.
Minstrel powoli uniósł głowę. Struna lutni pękła.
— Wrr… — zawarczał.
Cała Orda natychmiast zebrała się przy nim. Nie chcieli pozwolić, żeby jeden z nich dostał wszystkie najlepsze strofy.
— Nie zapomnij wyśpiewać tego, jak połknęła mnie ta wielka ryba, a ja wyrąbałem sobie drogę od środka, dobra?
— Wrr…
— A nie przegapiłeś, jak zabiłem ten wielki sześcioręczny tańczący posąg?
— Wrr…
— Co ty gadasz? To ja zabiłem ten posąg!
— Tak? A ja przeciąłem go równo na pół. Nikt by tego nie przeżył.
— To czemu zwyczajnie mu nie odrąbałeś głowy?
— Bo nie mogłem. Ktoś odrąbał mu wcześniej.
— Zaraz, on tego nie zapisuje! Czemu on nic nie zapisuje? Cohen, powiedz mu, żeby zapisywał!
— Zostawcie go na chwilę — uspokoił ich Cohen. — Ryba mu chyba zaszkodziła.
— Niemożliwe! — obruszył się Truckle. — Wyciągnąłem go przecież, ledwie zdążyła go nadgryźć. A w tamtym korytarzu na pewno ładnie się wysuszył. Wiesz, w tym, co niespodziewanie płomienie wystrzeliły z podłogi.
— Mam wrażenie, że nasz bard nie spodziewał się płomieni strzelających tak niespodziewanie.
Truckle demonstracyjnie wzruszył ramionami.
— Jak kto nie ma zamiaru spodziewać się niespodziewanie strzelających płomieni, to po co w ogóle gdziekolwiek się wybiera?
— I cze kała nas niezła bójka ze strzegącymi bramy demonami z pod ziemnego świata, gdyby Wściekły Hamish się nie obudził — mówił dalej Cohen.
Hamish poruszył się w swoim wózku, pod wielkim stosem rybnych filetów owiniętych niewprawnie w żółte mnisie szaty.
— Co?
— POWIEDZIAŁEM, ŻE BYŁEŚ ZŁY, KIEDY CI PRZERWAŁY DRZEMKĘ!
— A tak. Nu jasne.
Mały Willie potarł udo.
— Muszę przyznać, że jeden z tych potworów o mało mnie nie dostał — powiedział. — Chyba będę się musiał wycofać.
Cohen obejrzał się szybko.
— I umrzeć jak Stary Vincent, tak?
— No, może nie…
— Gdzie by trafił, gdyby nie było nas przy nim, żeby mu urządzić odpowiedni pogrzeb? Wielkie ognisko to właściwy pogrzeb dla bohatera. A wszy scy inni mówili, że tylko marnujemy porządną łódź! Więc przestań wygadywać takie rzeczy i za mną!
— Wrr… wrrr… — rozgrzewał się minstrel, aż w końcu zdołał wykrztusić zrozumiałe słowa: — Wrria… Wariaci! Wariaci! Jesteście normalnymi wariatami! Chyba was obłęd ogarnął!
Wszyscy ruszyli za przywódcą. Caleb tylko zwolnił i po klepał chłopaka po ramieniu.
— Wolim określenie „szał bitewny”, mój mały — powiedział.
Pewne rzeczy wymagają przetestowania.
— Obserwowałem nocą smoki bagienne — rzucił swobodnym tonem Leonard, gdy Myślak Stibbons ustawiał mechanizm odpalania statycznego. — Jest dla mnie oczywiste, że płomień to dla nich całkiem użyteczne źródło napędu. Smok bagienny jest w pew nym sensie żywą rakietą. Zawsze się zastanawiałem, jak te niezwykłe istoty pojawiły się w naszym świecie. Podejrzewam, że przybyły skądinąd.
— Mają skłonność do częstych eksplozji — przypomniał Myślak, cofając się o krok. Smok w sta lowej klatce przyglądał mu się uważnie.
— Niewłaściwa dieta — oświadczył stanowczo Leonard. — Być może różna od tej, do jakiej były przyzwyczajone. Ale jestem przekonany, że mieszanka, jaką stworzyłem, okaże się zarówno pożywna, jak i bez pieczna, a także pozwoli… uzyskać pożądany efekt…
— Ale teraz, proszę pana, musimy obaj iść się schować za workami z pia skiem — przypomniał Myślak.
— Hm… Czy naprawdę sądzisz, że…
— Tak, proszę pana.
Mocno oparty plecami o ścianę worków, Myślak zamknął oczy i pocią gnął za sznurek. Przed klatką smoka opadło lustro. A pierw szą reakcją samca smoka na widok innego samca jest zianie ogniem…
Rozległ się ryk. Obaj badacze wyjrzeli zza osłony i zoba czyli żółtozieloną lancę płomienia rozcinającą wieczorny mrok na morzu.
— Trzydzieści trzy sekundy — oznajmił Myślak Stibbons, kiedy płomień w końcu zagasł.
Mały smok czknął.
Ogień już praktycznie zgasł, więc była to najwilgotniejsza eksplozja, jaką Myślak przeżył.
— Aha — rzekł Leonard, wychodząc zza muru worków i zdra pując z głowy kawałek łuskowatej skóry. — Prawie osiągnęliśmy cel, moim zdaniem. Jeszcze dodatkowa szczypta węgla drzewnego i eks traktu z wodo rostów, żeby powstrzymać falę zwrotną.
Myślak zdjął kapelusz. Uznał, że w tej chwili potrzebuje kąpieli. A po tem następnej kąpieli.
— Właściwie to nie jestem magiem rakietowym, proszę pana — powiedział, ścierając z twarzy kawałki smoka.
Ale w go dzinę później płomień zajaśniał nad wodą wąski i biały, z niebie skawym jądrem. I tym razem… tym razem smok jedynie się uśmiechnął.
— Raczej zginę, niż wpiszę gdzieś swoje imię — zapewnił Mały Willie.
— Ja wolałbym stanąć przed smokiem — dodał Caleb. — Jednym z tych porządnych, z daw nych lat, nie tym małym fajerwerkowym, co to je mają dzisiaj.
— Kiedy już raz cię namówią, żebyś napisał swoje imię, mają cię tam, gdzie chcą — oznajmił Cohen.
— Za dużo tych liter — stwierdził Truckle. — W do datku każda inna. Ja tam zawsze stawiam X.
Orda zatrzymała się na odpoczynek i papie rosa. Śnieg leżał na ziemi grubą warstwą, ale powietrze było niemal ciepłe. Wyczuwało się już lekkie mrowienie pola magicznego o wyso kim natężeniu.
— Za to czytanie… — powiedział Cohen. — To całkiem inna historia. Nie mam nic przeciwko takim, co czasami umieją coś przeczytać. Przypuśćmy, że trafiam na mapę, jak to się zdarza, a ona ma wyrysowany wielki krzyż. Człowiek czytający może wtedy sporo odgadnąć.
— Co takiego? Że to mapa Truckle'a? — zapytał Mały Willie.
— Otóż to. Może być właśnie Truckle'a.
— Ja umiem czytać i pisać — wyznał Złowrogi Harry. — Przykro mi. Należy do zawodu. Tak jak etykieta. Trzeba być uprzejmym wobec ludzi, których wprowadza się na deskę nad zbiornikiem z reki nami. Wtedy jest bardziej złowrogo.
— Nikt nie ma ci tego za złe, Harry — zapewnił go Cohen.
— Ha… to nie znaczy, że udało mi się dostać te rekiny — dodał Harry. — Powinienem coś podejrzewać, kiedy Johnny Bezręki powiedział, że to rekiny, tylko jeszcze nie wyrosły im wszystkie płetwy. A one pływały sobie w kółko, piszczały wesoło i pro siły o ryby. Kiedy wrzucam ludzi do zbiornika tortur, to mają być rozerwani na strzępy, a nie odkrywać swoją wewnętrzną jaźń i osią gać zjednoczenie z kosmo sem.
— Po mojemu rekiny byłyby lepsze niż te ryby — uznał Caleb i skrzy wił się.
— Nie, rekin smakuje jak siki — zaprotestował Cohen. — A na przykład…
— A na przykład to — przerwał mu Truckle — nazywam zwykle kucharstwem.
Podążyli za zapachem przez labirynt głazów, aż do jaskini. Ku zdumieniu minstrela każdy z or dyńców wydobył miecz.
— Nie można ufać kucharstwu — rzekł Cohen, najwyraźniej próbując to wytłumaczyć.
— Ale przecież dopiero co walczyliście z po twornymi, obłąkanymi demonicznymi rybami! — przypomniał mu minstrel.
— Nie, to mnisi byli obłąkani. Ryby były… Z ry bami trudno powiedzieć. Z obłą kanym mnichem człowiek wie, na czym stoi. A ktoś, kto gotuje tak dobrze w takim miejscu, to zagadka.