Mod. 2 był na razie niewypróbowany. Trzeszczał złowróżbnie pod ich spojrzeniami, niczym otwarte zaproszenie do zaparć i ka mieni nerkowych.
— Z pewno ścią będzie działał — oświadczył Leonard i po raz pierwszy Rincewind dosłyszał w jego głosie niepewność. — To tylko kwestia otwierania właściwych zaworów w odpo wiedniej kolejności.
— A co się stanie, jeśli nie będziemy otwierać właściwych zaworów w odpo wiedniej kolejności? — zainteresował się Rincewind.
— Pamiętajcie, jak wiele rzeczy musiałem wynaleźć przy budowie tego aparatu latającego…
— Jednak chcielibyśmy wiedzieć — przerwał Leonardowi mag.
— Ehm… prawdę mówiąc, jeśli nie otworzycie właściwych zaworów w odpo wiedniej kolejności, szybko pożałujecie, że nie otworzyliście właściwych zaworów w odpo wiedniej kolejności. — Leonard pogmerał pod fotelem i wyjął dużą metalową flaszkę o dziw nej konstrukcji. — Herbaty?
— Małą filiżankę — rzekł stanowczo Marchewa.
— Dla mnie najwyżej łyżeczkę — poprosił Rincewind. — A co to za aparat, który wisi przede mną?
— To nowe urządzenie do patrzenia za siebie — wyjaśnił Leonard. — Nazwałem je Urządzeniem do Patrzenia za Siebie.
— Patrzenie za siebie zawsze jest błędnym posunięciem — oświadczył Rincewind. — Spowalnia.
Struga deszczu zadudniła o plan dekę. Marchewa spróbował zobaczyć coś przed sobą. W osłonie wycięto szczelinę, więc…
— A przy okazji, kim jesteśmy? — zapytał. — To znaczy, jak powinniśmy siebie nazywać?
— Może durniami? — zaproponował Rincewind.
— Ale oficjalnie. — Marchewa rozejrzał się po ciasnej kabinie. — I jak nazwiemy ten pojazd?
— Magowie nazywają go wielkim latawcem — odparł Rincewind. — Ale wcale nie jest podobny. Latawiec to takie coś na sznurku, co…
— Musi mieć jakąś nazwę — stwierdził Marchewa. — Wyruszanie na wyprawę pojazdem bez nazwy przynosi pecha.
Rincewind przyjrzał się dźwigniom przed swoim fotelem. W więk szości miały związek ze smokami.
— Siedzimy w wiel kim drewnianym pudle, a za nami jest ze setka smoków, którym za chwilę zacznie się odbijać — powiedział. — Uważam, że koniecznie potrzebujemy nazwy. Tego… czy rzeczywiście potrafi pan kierować tym czymś, Leonardzie?
— Właściwie nie, ale zamierzam szybko się nauczyć.
— I to dobrej nazwy — uznał Rincewind.
Eksplozja rozjaśniła mroczny od burzy horyzont przed dziobem. Szalupy uderzyły w Obwód i wy buchnęły gwałtownym, jasnym płomieniem.
— I to zaraz — dodał Rincewind.
— Latawiec, prawdziwy latawiec, to takie śliczne zwierzątko, jakby wiewiórka. Potrafi latać, a wła ściwie szybować. Myślałem o niej, kiedy…
— A zatem „Latawiec” — zdecydował Marchewa. Spojrzał na przypiętą przed fotelem listę i posta wił haczyk przy jednym elemencie. — Czy mam teraz odrzucić zakotwiczenie plandeki?
— Tak. Ehm… tak, proszę odrzucić — zgodził się Leonard.
Marchewa szarpnął dźwignię. Pod nimi i z tyłu rozległ się głośny plusk, a po tem szum bardzo szybko sunącej liny.
— Rafa przed nami! Widzę skały! — Rincewind poderwał się i wycią gnął rękę.
Płomienie lśniły na czymś niskim i nieru chomym, otoczonym pianą przyboju.
— Nie ma odwrotu — stwierdził Leonard, gdy tonąca kotwica zerwała z „Latawca” plandekę niczym brezentową skorupkę z ogromnego jaja. Uniósł ręce i zaczął ciągnąć za rozmaite uchwyty i gałki jak organista grający fugę.
— Klapki Naoczne nr 1… zrzucone… Pęta… zrzucone… Panowie, kiedy powiem, każdy z was niech pociągnie za tę dużą dźwignię obok siebie.
Skały zbliżały się szybko. Biała woda na krawędzi nieskończonego wodospadu poczerwieniała od ognia i lśniła od błyskawic. Poszarpane kamienie wyrastały już o kilka sążni, żarłoczne niby zęby krokodyla.
— Teraz! Lustra… w dół ! Dobrze! Mamy płomień! Teraz… co to było… Aha! Złapcie się czegoś mocno!
Wśród trzasku rozkładających się skrzydeł, w ogniu smoków „Latawiec” uniósł się z pękają cej barki w burzę, ponad krawędzią świata…
Jedynym dźwiękiem był cichy szept rozcinanego powietrza. Rincewind i Mar chewa wstawali z dygo czącej podłogi. Ich pilot wpatrywał się w okno.
— Spójrzcie na ptaki! Och, spójrzcie na ptaki!
W spokojnym, rozjaśnionym słońcem powietrzu poza linią sztormu ptaki tysiącami szybowały i krążyły wokół latającego statku. Przywodziły na myśl wróble próbujące atakować orła. I rze czywiście statek wyglądał jak orzeł, który pochwycił w wodo spadzie gigantycznego łososia…
Leonard stał jak oczarowany, łzy ściekały mu po policzkach.
Marchewa delikatnie stuknął go w ramię.
— Panie Leonardzie…
— Są piękne… Takie piękne…
— Panie Leonardzie, musimy pilotować to urządzenie. Pamięta pan? Drugi stopień?
— Słucham? — Artysta drgnął i frag ment świadomości powrócił do jego ciała. — A tak, dobrze, oczywiście. — Usiadł ciężko w fo telu. — Tak… żeby mieć pewność… Tak. Teraz, no, teraz sprawdzimy przyrządy.
Położył drżącą dłoń na dźwigni i oparł stopy na pedałach. „Latawiec” zatoczył się w bok w po wietrzu.
— Ojoj… Aha, teraz chyba mam… Przepraszam… tak… Aj, przepraszam… ojej… No, teraz…
Rincewind, przez kolejne szarpnięcie rzucony na okno, spojrzał na szeroką strugę wodospadu.
Tu i tam, do samego dołu, ze ściany białej wody sterczały wyspy wielkości gór. Lśniły w słońcu.
Między nimi przesuwały się białe obłoczki. Wszędzie były ptaki — krążyły, szybowały, siedziały w gniaz dach…
— Tam są lasy…Te skały wyglądają jak malutkie kraje. Są ludzie! Widzę domy!
„Latawiec” skręcił w jakąś chmurę i Rin cewind poleciał do tyłu.
— Poza Krawędzią żyją ludzie — powiedział.
— Pewnie rozbitkowie — domyślił się Marchewa.
— Tego… Chyba już wiem, o co w tym chodzi — odezwał się Leonard, patrząc nieruchomo przed siebie. — Rincewindzie, bądź tak miły i pocią gnij za ten lewarek, dobrze?
Rincewind spełnił prośbę. Z tyłu coś brzęknęło i statek lekko zadrżał, gdy odpadła klatka pierwszego stopnia.
Wirowała powoli w po wietrzu, a małe smoki rozkładały skrzydła i odfru wały z po wrotem na Dysk.
— Myślałem, że będzie ich więcej — zdziwił się Rincewind.
— To tylko te, których użyliśmy, żeby przeskoczyć nad Krawędzią — wyjaśnił Leonard, gdy „Latawiec” skręcał leniwie. — Większość pozostałych wykorzystamy, żeby zlecieć w dół.
— W dół ? — powtórzył Rincewind.
— Oczywiście. Musimy lecieć w dół, i to jak najszybciej. Nie ma czasu do stracenia.
— W dół ? To nie jest odpowiednia chwila, żeby mówić o dole ! Tłumaczyliście, że dookoła! Dookoła może być, ale nie w dół !
— Owszem, ale żeby przelecieć dookoła, musimy najpierw polecieć w dół. Szybko — powiedział z wy rzutem Leonard. — Zapisałem to przecież w swoich notatkach…
— W dół to nie jest kierunek, z którego byłbym zadowolony.
— Halo? Halo? — rozległ się głos w po wietrzu.
— Kapitanie Marchewa — powiedział Leonard, gdy Rincewind usiadł ponury w fo telu. — Wyświadczy mi pan przysługę, otwierając tamtą skrzynkę.