Выбрать главу

— Niestety nie — odparł Leonard. — Stracimy powietrze, jeśli otworzymy właz.

— Ale przecież mamy te hełmy do oddychania — zauważył Rincewind.

— Trzy hełmy — przypomniał Leonard.

Omniskop zatrzeszczał. Nie zwrócili na niego uwagi. „Latawiec” wciąż mknął pod słoniami i aparat pokazywał głównie coś w ro dzaju magicznego śniegu.

Rincewind jednak zerknął w tamtą stronę. Wśród zamieci zobaczył kogoś trzymającego arkusz papieru, na którym wielkimi literami napisano: PRZYGOTUJCIE SIĘ.

* * *

Myślak pokręcił głową.

— Dziękuję, nadrektorze. Jestem teraz zbyt zajęty, by przyjąć pana pomoc.

— Ale czy to się uda?

— Musi. To szansa jedna na milion.

— W ta kim razie nie ma powodu do zmartwienia. Wszyscy wiedzą, że szanse jedne na milion zawsze się sprawdzają.

— Oczywiście, nadrektorze. Dlatego muszę tylko wyliczyć, czy na zewnątrz statku jest jeszcze dość powietrza, żeby Leonard mógł nim sterować, albo ile smoków musi odpalić i na jak długo, i czy zostanie dość energii, żeby znowu mogli wystartować. Wydaje mi się, że lecą z mniej więcej właściwą prędkością, ale nie jestem pewien, ile ognia zostało smokom, nie wiem na jakiej powierzchni wylądują, ani co tam znajdą. Mogę przystosować kilka zaklęć, ale nie były stworzone do takich rzeczy.

— Zuch chłopak — pochwalił go Ridcully.

— Czy możemy zrobić coś jeszcze, żeby pomóc? — chciał wiedzieć dziekan.

Myślak spojrzał rozpaczliwie na grupę magów. Jak by to rozwiązał Vetinari?

— Ależ oczywiście — zapewnił entuzjastycznym tonem. — Może zechcielibyście znaleźć jakąś wolną kajutę, naradzić się i przy gotować listę możliwych sposobów rozwiązania tego problemu. A ja tutaj przetestuję kilka pomysłów.

— To mi się podoba — rzekł dziekan. — Młody człowiek, który ma dość rozsądku, by wykorzystać mądrość starszych od siebie.

Kiedy wychodzili, Vetinari rzucił Myślakowi lekki uśmieszek.

W nagłej ciszy kajuty Myślak… no, myślał. Patrzył na obraz z zaklę cia, chodził dookoła, powiększał niektóre fragmenty, przyglądał się im, przerzucał notatki na temat energii smoczego lotu, wpatrywał się w model „Latawca” i bar dzo dużo czasu poświęcał gapieniu się w sufit.

Nie była to typowa metoda pracy maga. Mag wyewoluował życzenie, a potem stworzył rozkaz. Nie przejmował się specjalnie obserwowaniem wszechświata; kamienie, drzewa i chmury nie mogły mieć nic inteligentnego do przekazania. Przecież nawet nie miały na sobie napisów.

Myślak patrzył na cyfry, które zapisał. Jako obliczenia, przypominały raczej układanie piórka na bańce mydlanej, której wcale nie ma.

Dlatego zgadywał.

* * *

Na „Latawcu” o sytu acji dyskutowano na „warsztatach”. To znaczy, że ludzie, którzy nic nie wiedzą, zbierają się wspólnie, by połączyć swoją ignorancję.

— Czy nie moglibyśmy wszyscy przez jedną czwartą czasu wstrzymywać oddech? — zaproponował Marchewa.

— Nie. Oddychanie nie działa w taki sposób, niestety — odparł Leonard.

— Może powinniśmy przestać rozmawiać? — próbował Rincewind.

— Uuk — powiedział bibliotekarz, wskazując rozmyty ekran omniskopu.

Ktoś na nim trzymał kolejny plakat. Z tru dem odczytali słowa:

TO MACIE ZROBIĆ:

Leonard chwycił ołówek i zaczął gorączkowo notować w rogu rysunku maszyny do podkopywania miejskich murów.

Pięć minut później odłożył go.

— Zadziwiające — stwierdził. — On chce, żebyśmy skierowali „Latawiec” w cał kiem innym kierunku i pole cieli szybciej.

— Dokąd?

— Nie powiedział. Ale… no tak. Mamy lecieć wprost na słońce.

Leonard rzucił im swój zwykły promienny uśmiech. Odpowiedziały mu trzy tępe spojrzenia.

— To oznacza, że musimy odpalić jednego czy dwa pojedyncze smoki, by wykonać manewr, a potem …

— Słońce… — powtórzył Rincewind.

— Jest gorące — dodał Marchewa.

— Tak, i z pew nością wszyscy bardzo się z tego cieszymy — odparł Leonard, rozwijając plan „Latawca”.

— Uuk!

— Słucham?

— Powiedział: A ta łódź jest zrobiona z drewna !

— Wszystko to w jednej sylabie?

— Jest bardzo zwięzły. Proszę posłuchać, Stibbons musiał się pomylić. Nie ufałbym magowi, gdyby mi pokazał, jak dotrzeć pod drugą ścianę w bar dzo małym pokoju.

— Ale ten wydaje się bardzo błyskotliwym młodym człowiekiem — zauważył Marchewa.

— Też będziesz błyszczał, jeśli zostaniesz w tej machinie, kiedy uderzy w słońce — odparł Rincewind. — Wręcz oślepiająco.

— Możemy skierować tam „Latawca”, jeśli będziemy niezwykle ostrożnie manipulować prawoburtowymi i lewo burtowymi lustrami — mruczał w zadu mie Leonard. — Metoda prób i błędów może się okazać niezbędna…

— Aha, chyba już to opanowałem — uznał Leonard. Odwrócił małą klepsydrę. — A teraz wszystkie smoki przez dwie minuty…

— Myśślę, żże jjjednak nammm powwie, ccco potttem! — zawołał Marchewa wśród brzęków i trzesz czenia sprzętu za nimi.

— Pann Ssstibbonss ma zza sssobą dwwa tysssiącce latt dośwwwiadczenia bbbadań uniwwersssytecckich! — krzyknął Leonard, ledwie słyszalny w zgiełku.

— A ille zz tego dotttyczy sssterowwania lattająccymi ssstattkami zze sssmokami?! — wrzasnął Rincewind.

Leonard schylił się, pokonując nacisk grawitacji domowej roboty, i spoj rzał na klepsydrę.

— Okołło ssstu sssekunnd!

— Ach! Tto właśśściwwie traddyccja!

Smoki gasły kolejno. Raz jeszcze rozmaite przedmioty zaczęły unosić się w powie trzu.

Zobaczyli słońce. Ale nie było już okrągłe. Coś wycięło mu kawałek obwodu.

— Aha! — ucieszył się Leonard. — Bardzo sprytne. Panowie, oto księżyc!

— Znaczy, zamiast w słońce, uderzymy w księ życ? — upewnił się Marchewa. — To niby lepiej?

— Też tak sobie pomyślałem — zgodził się Rincewind.

— Uuk!

— Nie sądzę, żebyśmy bardzo szybko lecieli — uspokoił ich Leonard. — Tylko doganiamy księżyc. Pan Stibbons chce pewnie, żebyśmy na nim wylądowali.

Rozprostował palce.

— Jest tam trochę powietrza, to pewne — podjął. — Co oznacza, że znajdzie się też coś, czym możemy nakarmić smoki. Potem, i to bardzo sprytny pomysł, polecimy na księżycu, dopóki nie wzejdzie nad Dyskiem, a wtedy wystarczy nam opaść delikatnie.

Kopnął w blo kadę uwalniającą skrzydła. Kabina zatrzęsła się od wirowania kół zamachowych. „Latawiec” po obu stronach wysunął płaty.

— Jakieś pytania?

— Staram się pomyśleć o wszystkim, co może się nie udać — powiedział Marchewa.

— Ja doszedłem już do dziewięciu — oświadczył Rincewind. — A jesz cze nie myślałem o drob nych szczegółach.

Księżyc rósł powoli — ciemna kula przesłaniająca światło dalekiego słońca.

— Według mnie — rzekł Leonard, gdy zaczęła wypełniać sobą okna — księżyc, jako mniejszy i lżejszy, może zatrzymać tylko obiekty lekkie, na przykład powietrze. Rzeczy cięższe, jak na przykład „Latawiec”, z tru dem zdołają się utrzymać na powierzchni.

— To znaczy…? — spytał Marchewa.

— No… powinniśmy opaść delikatnie. Ale trzymanie się czegoś to chyba dobry pomysł.

Wylądowali. To krótkie zdanie, zawiera w so bie jednak sporo wydarzeń.