— A to demony, nie? — Cohen uprzejmie pokiwał głową. — Niech posmakują gorącego gromu, oto moja rada. To jedyna zrozumiała dla nich mowa.
— Głównie dlatego, że innej nie używacie — mruknął pod nosem minstrel, obserwując spod oka zebrane wokół planszy bóstwa.
— Owszem, też uznaliśmy, że to dobry pomysł — przyznał bóg. — A przy okazji, jestem Los.
— Och, jesteś Losem? — zdziwił się Cohen, kiedy dotarli już do planszy. — Zawsze chciałem cię poznać. Myślałem, że będziesz ślepy.
— Nie.
— A co byś powiedział, gdyby ktoś wetknął ci palce w oczy ?
— Słucham?
— To taki mały żarcik.
— Cha, cha — powiedział Los. — Zastanawiam się, rybny boże, czy jesteś dobrym graczem.
— Nigdy nie byłem hazardzistą — wyjaśnił Cohen, kiedy pojedyncza kostka pojawiła się między palcami Losu. — Kufel to dobra gra.
— Może zainteresowałaby cię niewielka próba?
Tłum ucichł. Minstrel spojrzał w bez denne oczy boga i zrozu miał, że kiedy gra się z Lo sem, kostka zawsze jest obciążona.
Dałoby się usłyszeć przelot jaskółki.
— Owszem — zgodził się Cohen. — Czemu nie?
Los rzucił kostkę na planszę.
— Sześć — powiedział, wciąż patrząc w oczy Cohenowi.
— Zgadza się. Znaczy, ja też muszę rzucić szóstkę?
— Ależ nie — uśmiechnął się Los. — Jesteś przecież bogiem. A bo gowie grają, żeby wygrać. Ty, o po tężny, musisz wyrzucić siódemkę.
— Siódemkę? — powtórzył minstrel.
— Nie rozumiem, czemu miałoby to sprawić kłopot komuś, kto ma prawo tu przebywać.
Cohen obracał kostkę w pal cach. Miała regulaminowe sześć ścianek.
— Ja natomiast widzę, że to może być pewien kłopot — stwierdził. — Ale jedynie dla śmiertelników, ma się rozumieć. — Raz czy dwa podrzucił kostkę w po wietrze. — Siedem?
— Siedem — potwierdził Los.
— Zawęźlony problem.
Minstrel patrzył na niego, czując, jak dreszcz przebiega mu po plecach.
— Zapamiętasz, co powiedziałem, mały? — upewnił się Cohen.
„Latawiec” skręcił w wy sokiej chmurze.
— Uuk! — zawołał zachwycony bibliotekarz.
— Pilotuje lepiej niż Leonard! — pochwalił Rincewind.
— Pewnie przychodzi mu to… łatwiej — szepnął Marchewa. — No wiesz… Jest w końcu naturalnie atawistyczny.
— Naprawdę? Zawsze uważałem go za kogoś naturalnie dobrodusznego. No, chyba że ktoś go nazwie małpiszonem, oczywiście.
„Latawiec” zakręcił znowu, sunąc po niebie niczym wahadło.
— Uuk!
— Jeśli wyjrzycie przez okno po lewej stronie, możecie zobaczyć praktycznie wszystko — przetłumaczył Rincewind.
— Uuk!
— A je śli wyjrzycie przez okno na prawej burcie, zobaczycie… na bogów!
Po prawej stronie wznosiła się Góra. Na szczycie, migocząc w blasku słońca, wyrastał dom bogów. A nad nim, ledwie widoczny nawet w kry stalicznie czystym powietrzu, wirował połyskliwy lej pola magicznego Dysku, uziemiającego się w samym środku świata.
— Czy… jesteś człowiekiem bardzo religijnym? — zapytał Rincewind. Chmury przemykały za oknem.
— Wierzę, że wszystkie religie odzwierciedlają pewien aspekt prawdy ostatecznej. Owszem — potwierdził Marchewa.
— Niezła gadka — pochwalił go mag. — Może uda ci się ją sprzedać.
— A ty ? — zainteresował się Marchewa.
— No… Słyszałeś o takiej religii, która uznaje kręcenie się w kółko za formę modlitwy?
— Oczywiście. Pędzący Wirownicy z Kla tchu.
— Moja jest podobna, tylko że poruszamy się raczej po liniach prostych. Tak. Szybkość jest sakramentem.
— Wierzysz, że daje ci jakiś rodzaj wiecznego życia?
— Nie wiecznego jako takiego. Raczej… No, po prostu życia. Daje życie. To znaczy — wyjaśnił Rincewind — więcej życia niż człowiek by miał, gdyby nie biegł bardzo szybko po linii prostej. Chociaż zakręty też są dopuszczalne w nie równym terenie.
Marchewa westchnął ciężko.
— Tak naprawdę to jesteś tchórzem, co?
— Owszem, ale nigdy nie mogłem zrozumieć, co w tym złego. Trzeba mieć charakter, żeby uciekać. Wielu byłoby równie tchórzliwych jak ja, gdyby tylko wystarczyło im odwagi.
Znowu wyjrzeli przez okno. Góra zbliżyła się wyraźnie.
— Zgodnie z opisem misji… — Marchewa przerzucił plik pospiesznie zapisanych kartek z in formacjami naukowymi, które Myślak wcisnął mu w rękę tuż przed startem — …pewna liczba ludzi wkroczyła w prze szłości do Dunmanifestin i wróciła żywa.
— To, że wrócili żywi, per se nie jest specjalnie pocieszające — stwierdził mag. — Ale czy mieli ręce i nogi ? Zdrowe umysły? Wszystkie pomniejsze dodatki?
— W więk szości były to postacie mityczne — odparł niepewnie Marchewa.
— Przedtem czy potem?
— Bogowie tradycyjnie łaskawym okiem patrzą na odwagę i zu chwałość.
— Dobrze. Możesz wejść pierwszy.
— Uuk — wtrącił bibliotekarz.
— Mówi, że niedługo będziemy lądować. Czy powinniśmy zająć jakąś szczególną pozycję?
— Uuk! — Zdawało się, że bibliotekarz walczy z dźwi gniami.
— Co to znaczy? Czemu mamy się położyć na plecach z rę kami skrzyżowanymi na piersi?
— Iik!
— Nie patrzyłeś, co robi Leonard, kiedy lądował na księżycu?
— Uuk!
— A to było całkiem dobre lądowanie — uznał Rincewind. — Co tam, głupio wyszło z tym końcem świata, ale takie rzeczy się przecież zdarzają, nie?
MASZ OCHOTĘ NA FISTASZKA? NIESTETY, TROCHĘ TRUDNO OTWORZYĆ TOREBKĘ.
Widmowe krzesło zawisło w po wietrzu obok Rincewinda. Fioletowe lśnienie na granicy pola widzenia zdradziło mu, że znalazł się nagle we własnej, osobistej czasoprzestrzeni.
— Czyli się rozbijemy? — zapytał.
MOŻLIWE. ZASADA NIEOZNACZONOŚCI BARDZO UTRUDNIA MI PRACĘ. MOŻE COŚ DO CZYTANIA?
„Latawiec” zatoczył łuk i poszy bował w stronę chmur otaczających Cori Celesti. Bibliotekarz przyjrzał się niepewnie dźwigniom, ugryzł jedną czy dwie, pociągnął za uchwyt rumpla księcia Harana, po czym odbiegł na tył kabiny i scho wał się pod kocem.
— Wylądujemy na śnieżnym polu — stwierdził Marchewa, zajmując fotel pilota. — Leonard zaprojektował statek do lądowania na śniegu, prawda? W końcu …
„Latawiec” nie tyle wylądował, ile raczej musnął śnieg. Wyskoczył w po wietrze, poszybował kawałek dalej i znów dotknął gruntu. Po jeszcze kilku podskokach kil sunął już równo i gładko.
— Znakomicie! — zawołał Marchewa. — Jak przechadzka w parku !
— Chcesz powiedzieć, że zaraz jacyś ludzie nas napadną, ukradną nam wszystkie pieniądze i będą kopać mocno po żebrach? — upewnił się Rincewind. — Całkiem możliwe. Suniemy prosto na miasto.
Spojrzeli przed siebie. Wrota Dunmanifestin zbliżały się szybko. „Latawiec” podskoczył na zaspie i szybo wał dalej.
— To nie jest odpowiednia pora na panikę — oświadczył stanowczo Rincewind.
„Latawiec” uderzył o śnieg, odbił się w powie trze i wleciał we wrota bogów.
Do połowy we wrota bogów.
— Czyli rzucam siódemkę i wy grywam — powtórzył Cohen. — Chodzi o to, że pokazuje się siedem, i je stem wygrany. Tak?