— Tak, oczywiście — zapewnił go Los.
— Jak dla mnie, brzmi to jak szansa jedna na milion.
Rzucił kostkę wysoko w powie trze. Wznosiła się coraz wolniej, wirując w tempie lodowca, z dźwię kiem niczym świst skrzydeł wiatraka.
Dotarła do szczytu łuku i zaczęła opadać.
Cohen wpatrywał się w nią całkowicie nieruchomo. Aż nagle jego miecz wyskoczył z po chwy i wykre ślił złożoną krzywą. Coś trzasnęło, błysnęło w po wietrzu zielenią i…
…dwie połówki sześcianu z kości słoniowej potoczyły się po stole.
Jedna wylądowała, pokazując sześć oczek. Druga jedno.
Jeden czy dwóch bogów, ku zdumieniu minstrela, zaczęło klaskać.
— Chyba zawarliśmy umowę? — spytał Cohen, nie chowając miecza.
— Doprawdy? A sły szałeś może takie powiedzenie: Nie można oszukać Losu? — spytał Los.
Wściekły Hamish uniósł się w fotelu.
— A ty żeś słyszał powiedzenie: Czy twoja matka umie cerować? — ryknął.
Jak jeden mąż, czy jeden bóg, Srebrna Orda uformowała szyk, dobywając broni.
— Żadnych walk! — krzyknął Ślepy Io. — To reguła! Mamy przecież świat, w któ rym możemy walczyć!
— To nie było oszustwo! — warknął Cohen. — Zostawianie różnych zwojów, żeby zwabić bohaterów w śmier telną pułapkę, to jest dopiero oszustwo!
— Ale czym byliby bohaterowie bez tajemniczych map? — spytał Io.
— Wielu z nich byłoby jeszcze żywymi ludźmi. A nie pionkami w jakiejś paskudnej grze!
— Przeciąłeś kostkę na pół — przypomniał Los.
— Pokaż, gdzie w re gułach jest napisane, że nie wolno! A może w ogóle pokażesz mi reguły, co? — Cohen aż podskakiwał z wście kłości. — Pokaż wszystkie zasady! No jak, panie Losie? Może jeszcze raz spróbujemy? Podwójna stawka? Wszystko albo nic?
— Fusisz fszyznać, że to fył ładny rzut — stwierdził Offler. Kilkoro pomniejszych bóstw kiwnęło głowami.
— Co? Pozwolicie im przeciwstawiać się nam? — protestował Los.
— Przeciwstawiać się tobie, panie — odezwał się nowy głos. — Uważam, że wygrali. On rzeczywiście oszukał Los. Jeśli ktoś oszuka Los, nie wierzę, by gdziekolwiek było powiedziane, że późniejsza opinia Losu ma znaczenie.
Pani z gracją przeszła przez tłum. Bogowie rozstępowali się, by zejść jej z drogi. Potrafili rozpoznać legendę w sta dium narodzin, kiedy działy się na ich oczach.
— A kim ty jesteś?! — wrzasnął Cohen, wciąż czerwony ze złości.
— Ja?
Pani rozłożyła ręce. W obu rękach trzymała po kostce do gry, ukazujące pojedynczą kropkę. Poruszyła dłońmi; obie kostki zderzyły się w powie trzu, wydłużyły, splotły, zmieniły się w wi jącego węża i… zniknęły.
— Jestem szansą jedną na milion — powiedziała.
— Tak? — Na Cohenie wywarło to mniejsze wrażenie, niż zdaniem minstrela powinno. — A kim są wszystkie pozostałe szanse?
— Jestem nimi także.
Cohen parsknął.
— W ta kim razie nie jesteś damą — uznał.
— Eee… Tak naprawdę… — zaczął minstrel.
— Aha, nie to miałem powiedzieć, co? — rzekł Cohen. — Powinienem zawołać: Och, jasna pani, padam do nóg, co? No to nic z tego. Mówi się, że mężnym szczęście sprzyja, ale za wielu widziałem mężnych, którzy ruszali do bitwy i już z niej nie wracali. Do demonów z tym … A temu co się stało?
Minstrel wpatrywał się w boga na obrzeżu tłumu.
— To ty, prawda? — warknął groźnie. — Ty jesteś Nuggan, prawda?
Niewysoki bóg cofnął się o krok. Popełnił jednak błąd i spró bował reagować z wyż szością.
— Zamilcz, śmiertelniku!
— Ty kompletny… kompletny… Piętnaście lat! Piętnaście lat, zanim skosztowałem czosnku! A kapłani zaganiali nas o świcie za miasto i kazali skakać po pieczarkach! Czy ty w ogóle wiesz, ile w naszym miasteczku kosztowała mała tabliczka czekolady? I co robili z ludźmi, u któ rych ją znaleźli?
Minstrel przecisnął się przez szereg ordyńców i ruszył na wystraszonego boga, wznosząc lutnię niczym maczugę.
— Porażę cię błyskawicą! — pisnął Nuggan, zasłaniając się rękami.
— Nie możesz! Nie tutaj! Takie rzeczy wolno wam robić tylko na świecie! Tutaj stać was tylko na blef i ilu zje! I stra szenie! Po to właśnie są modlitwy: zastraszeni ludzie usiłują zaprzyjaźnić się z drę czycielem! Tyle zbudowanych świątyń… A ty jesteś nikim, tylko małym…
Cohen delikatnie chwycił go za ramię.
— Frokuły — mruknął Offler do Sweevo, boga ciętego drewna. — Nie fożna się fofylić frzy frokułach.
— Ja zakazuję praktykowania panupinitoplastii — odparł Sweevo.
— Fo to jeft?
— Nie mam pojęcia, ale oni trochę się boją.
— Pozwólcie tylko jeden raz mu przyłożyć! — krzyczał minstrel.
— Posłuchaj mnie, synu. Posłuchaj. — Cohen z tru dem go powstrzymywał. — Masz ważniejsze rzeczy do zrobienia z tą lirą niż rozbijanie jej na czyjejś głowie, prawda? Kilka niedługich wersów… Zadziwiające, jak potrafią utkwić w pa mięci. Słuchaj, no słuchaj, rozumiesz, co do ciebie mówię? Mam miecz, i to bardzo porządny miecz, ale jedyne, czego potrafię nim dokonać, to zachować kogoś przy życiu. Słuchajże… Pieśń potrafi zachować człowieka w pa mięci na wieczność. Uczynić go nieśmiertelnym. Dobrego albo złego.
Minstrel uspokoił się trochę, ale tylko trochę. Nuggan ukrył się za grupą innych bogów.
— Zaczeka, aż przekroczę wrota… — burknął minstrel.
— Będzie miał inne zajęcia. Truckle, wciśnij ten zapalnik.
— Ach, wasze słynne fajerwerki… — zaśmiał się Ślepy Io. — Przecież, mój drogi śmiertelniku, ogień nie może zaszkodzić bogom…
— Chwileczkę — odparł Cohen. — To zależy, prawda? Bo za parę minut szczyt tej góry będzie wyglądał jak wulkan. Wszyscy na świecie to zobaczą. Zastanawiam się, czy potem będą jeszcze wierzyć w bogów.
— Ha! — prychnął wzgardliwie Los, ale kilka co inteligentniejszych bóstw zaczęło się zastanawiać.
— Zresztą — ciągnął Cohen — nie ma znaczenia, czy ktoś zabije bogów. Ważne, że ktoś się starał. Następnym razem ktoś się postara bardziej.
— Za parę minut zdarzy się tylko tyle, że zginiecie — oświadczył Los.
Jednak co bystrzejsze bóstwa wycofywały się dyskretnie.
— A co mamy do stracenia? — zapytał Mały Willie. — I tak przecież umrzemy. Jesteśmy gotowi na śmierć.
— Zawsze bylim gotowi na śmierć — wtrącił Caleb Rozpruwacz. — Właśnie dlatego żyliśmy tak długo.
— Ale… czemu się irytujecie? — zdziwił się Ślepy Io. — Macie za sobą długie, pełne przygód życie, a wielki cykl natury…
— Wielki cykl natury może se zjeść moją opaskę! — przerwał mu Wściekły Hamish.
— A nie ma wielu takich, co by chcieli tego spróbować — zaznaczył Cohen. — Nie jestem dobry w ga daniu, ale… Myślę, że robimy to, bo mamy umrzeć, rozumiecie? I dlatego że jakiś gość dotarł kiedyś na sam kraj świata, zobaczył wszystkie te inne światy i zalał się łzami, bo miał tylko jedno życie. Tyle wszechświata, a tak mało czasu. To nie jest uczciwe…
Ale bogowie, zamiast słuchać, oglądali się nerwowo.
Skrzydła połamały się i odpa dły. Kadłub runął na bruk i sunął dalej.
— Teraz jest odpowiednia pora na panikę — stwierdził Rincewind.
Rozbity „Latawiec” ślizgał się po kamieniach, w co raz silniejszym zapachu palonego drewna.