Blada dłoń sięgnęła spoza pleców Rincewinda.
— Sugeruję — powiedział Leonard — żeby się czegoś złapać.
Pociągnął niewielki lewarek podpisany „Celumah”.
„Latawiec” wreszcie się zatrzymał. I to w bardzo dynamicznym stylu.
Bogowie patrzyli.
W boku dziwnego drewnianego ptaka otworzył się właz. Klapa spadła i odto czyła się kawałek.
Bogowie zobaczyli, że z wnę trza wychodzi jakaś postać. Człowiek ów przypominałby bohatera, tyle że był o wiele za czysty.
Rozejrzał się, zdjął hełm i zasa lutował.
— Dzień dobry, o wszechmocni — powiedział. — Przepraszam za najście, ale to nie potrwa długo. Niech wolno mi będzie skorzystać z okazji i w imieniu wszystkich ludzi na Dysku zapewnić, że wykonujecie tu wspaniałą robotę.
Ruszył w stronę Ordy. Wyminął zdumionych bogów i za trzymał się przed Cohenem. — Cohen Barbarzyńca?
— A co ci do tego?
— Jestem kapitan Marchewa ze straży miejskiej Ankh-Morpork. Niniejszym aresztuję pana pod zarzutem spisku w celu zniszczenia świata. Nie musi pan niczego mówić…
— Nie mam zamiaru niczego mówić — przerwał mu Cohen, wznosząc miecz. — Mam zamiar zwyczajnie odrąbać ci tę pieprzoną głowę…
— Czekaj, czekaj! — zawołał nerwowo Mały Willie. — Czy wiesz, kim jesteśmy?
— Sądzę, że tak. Pan jest Małym Williem, znanym też jako Szalony Bill, Wilhelm Rębacz, Wielki…
— I za mierzasz nas aresztować? Mówiłeś, że jesteś jakimś tam strażnikiem?
— Tak jest w istocie, proszę pana.
— Swego czasu zabiliśmy chyba setki strażników.
— Przykro mi to słyszeć.
— A ile ci płacą? — zainteresował się Caleb.
— Czterdzieści trzy dolary miesięcznie, panie Rozpruwacz. Plus wydatki.
Orda wybuchnęła śmiechem. Po chwili Marchewa dobył miecza.
— Będę nalegał, proszę pana. To, co planujecie, doprowadzi do końca świata.
— Tylko tego kawałka, chłopcze — odparł Cohen. — A te raz wracaj do domu i…
— Jestem cierpliwy, proszę pana, z sza cunku dla pańskich siwych włosów…
Odpowiedział mu kolejny wybuch śmiechu. Ktoś musiał walnąć Hamisha w plecy.
— Chwileczkę, chłopcy — odezwała się pani McGarry. — Czy myśmy dobrze to sobie przemyśleli? Popatrzcie uważnie.
Popatrzyli uważnie.
— I co ? — zapytał Cohen.
— Jesteśmy ja i ty, Cohen — mówiła Vena — i Truc kle, i Mały Willie, I Ha mish, i Caleb, i min strel.
— No? Co z tego ?
— To siedmioro. Nas siedmioro na niego jednego. Siedmiu na jednego. W do datku on wierzy, że ratuje świat. I wie, kim jesteśmy, ale nadal chce z nami walczyć…
— Myślisz, że jest bohaterem? — zarechotał Wściekły Hamish. — Ha! Jaki bohater pracuje za czterdzieści trzy dolce miesięcznie? Plus wydatki?
Ale jego śmiech brzmiał samotnie w nagłej ciszy. Orda potrafiła przeliczać specyficzną matematykę bohaterstwa.
Liczył się Kodeks. Żyli według Kodeksu. Kodeks był ważny. Bez Kodeksu człowiek nie był bohaterem. Był zbójem w przepa sce biodrowej.
A Kodeks stwierdzał wyraźnie: jeden śmiałek przeciwko siedmiu… zwycięża. Wiedzieli, że to prawda. Im większa przewaga wroga, tym większe zwycięstwo. Tak mówi Kodeks.
Zapomnij o Kodek sie, zlekceważ Kodeks, złam Kodeks… a Kodeks cię dopadnie.
Przyjrzeli się mieczowi kapitana Marchewy. Był krótki, ostry i zwy czajny. Nie miał żadnych run na klindze. Żaden mistyczny blask nie migotał wokół ostrza.
Jeśli człowiek wierzył w Ko deks, fakt ten budził niepokój. Zwykły solidny miecz w rę kach śmiałka rozetnie miecz magiczny jak bryłę łoju.
Nie była to przerażająca myśl, ale myśl.
— Zabawna historia — odezwał się Cohen. — Słyszałem kiedyś, że w Ankh -Morpork pracuje strażnik, który naprawdę jest dziedzicem tronu, ale nikomu o tym nie mówi, bo lubi być strażnikiem…
O bogowie, pomyślała Orda. Król w prze braniu… To kodeksowy przypadek, nie ma co.
Marchewa spojrzał Cohenowi prosto w oczy.
— Nigdy o nim nie słyszałem — powiedział.
— Żeby ginąć za czterdzieści trzy dolary miesięcznie — mówił Cohen, nie odwracając wzroku — człowiek musi być bardzo, ale to bardzo głupi albo bardzo, ale to bardzo odważny…
— A jaka to różnica? — wtrącił Rincewind podchodząc bliżej. — Słuchajcie, nie chciałbym zakłócać tego dramatycznego momentu i w ogóle, ale on nie żartuje. Jeśli ten… ta beczka tutaj wybuchnie, zniszczy cały Dysk. Ona… otworzy tak jakby dziurę i przez nią spłynie cała magia…
— Rincewind? — zdziwił się Cohen. — Co ty tu robisz, stary szczurze?
— Próbuję ocalić świat. — Mag przewrócił oczami. — Znowu.
Cohen zawahał się nieco, ale bohaterowie nie ustępują tak łatwo, nawet przed Kodeksem.
— Naprawdę wszystko się rozleci?
— Tak!
— Nie taki znowu piękny ten świat — mruknął Cohen. — Już nie.
— A co ze wszystkimi małymi, puszystymi kotkami… — zaczął Rincewind.
— Szczeniaczkami — szepnął Marchewa.
— No… co z nimi ?
— Nic takiego.
— Ale wszyscy umrą — zaznaczył Marchewa.
Cohen wzruszył kościstymi ramionami.
— Każdy umiera, prędzej czy później. Tak nam mówili.
— Nie pozostanie nikt, kto by pamiętał — powiedział minstrel, jakby mówił do siebie. — Jeśli nikt nie zostanie żywy, nikt nie będzie pamiętał. Nikt nie będzie wspominał, kim byliście ani czegoście dokonali — mówił dalej do ordy. — Nie będzie już niczego. Żadnych pieśni. Żadnych wspomnień.
Cohen westchnął.
— No dobrze. Przypuśćmy, że nie…
— Cohenie… — odezwał się dziwnie zatroskany Trackie. — Wiesz, parę minut temu, kiedy kazałeś wcisnąć ten zapalnik…
— Tak?
— Chodziło ci o to, że nie powinienem?
Beczułka skwierczała.
— Wcisnąłeś?
— No tak. Sam mówiłeś…
— Możemy to zatrzymać?
— Nie — stwierdził Rincewind.
— Możemy przed tym uciec?
— Tylko jeśli znajdziesz sposób, żeby bardzo, bardzo szybko przebiec dziesięć mil.
— Podejdźcie no tu, chłopaki. Nie ty, mały, to mieczowa robota…
Bohaterowie się naradzali, zbici w ciasną gromadkę. Nie trwało to długo.
— W po rządku. — Cohen wyprostował się. — Zapisałeś nasze imiona jak trzeba, panie bardzie?
— Oczywiście…
— No to idziemy, chłopcy!
Wrzucili beczkę z po wrotem na wózek inwalidzki Hamisha. Truckle obejrzał się jeszcze, kiedy go popchnęli.
— Słuchaj no, bardzie! Na pewno zanotowałeś ten kawałek, kiedy ja…?
— Wychodzimy! — krzyknął Cohen, chwytając go za ramię. — Do zobaczenia, pani McGarry!
Skinęła głową i odsu nęła się z drogi.
— Wiecie, jak to jest — powiedziała smutnie. — Prawnuki w dro dze i w ogóle …
Wózek toczył się już szybko.
— Niech dadzą któremuś imię po mnie! — krzyknął Cohen i wsko czył na pokład.
— Co oni robią? — zdziwił się Rincewind, gdy wózek pędził ulicą w stronę bramy.
— Nigdy nie zdążą zjechać z góry ! — stwierdził Marchewa i ruszył biegiem.
Wózek przemknął pod łukiem na końcu ulicy i zadud nił na oblodzonych kamieniach.
Biegli za nim. Rincewind zdążył jeszcze zobaczyć, jak podskakuje na kamieniu i wy latuje w dzie sięć mil pustego miejsca. Zdawało mu się, że słyszy jeszcze ostatnie słowa, gdy zaczął się upadek: