— Czy nie powinniśmy czegoś zawołaaaaa…
Potem wózek, postacie ludzi i beczka stawały się coraz mniejsze i mniej sze, aż wtopiły się w za mglony pejzaż śniegu i ostrych, drapieżnych skał.
Po chwili Rincewind kątem oka zauważył Leonarda. Wynalazca trzymał się za nadgarstek, jakby badał sobie puls, i liczył pod nosem.
— Dziesięć mil… hmm… uwzględniając opór powietrza… Powiedzmy trzy minuty plus… Tak, tak… Rzeczywiście… Powinniśmy odwrócić wzrok mniej więcej… tak… teraz. Tak, to rozsądny po…
Nawet za zamkniętymi powiekami świat poczerwieniał.
Kiedy Rincewind podczołgał się do krawędzi, zobaczył niewielki, daleki krążek złowrogiej czerni i czer wieni.
Kilka sekund później grom wstrząsnął zboczami Cori Celesti, strącając lawiny. I on także zamarł.
— Myślisz, że przeżyli? — zapytał Marchewa, spoglądając w dół poprzez chmurę uniesionego śniegu.
— Co? — nie zrozumiał Rincewind.
— Jeśli nie ocaleli, to nie będzie porządna opowieść.
— Opamiętaj się! Kapitanie! Spadli z wy sokości dziesięciu mil w cen trum eksplozji, która właśnie zmieniła górę w kotlinę.
— Mogli wylądować w bar dzo głębokim śniegu na jakiejś półce.
— A może akurat przelatywało stado bardzo wielkich i mięk kich ptaków?
Marchewa przygryzł wargę.
— Z drugiej strony… Oddać życie, żeby ocalić wszystkich ludzi na świecie… To też jest dobre zakończenie.
— Przecież to oni chcieli ten świat zniszczyć!
— Mimo to bardzo odważnie się zachowali.
— Może i tak. W pew nym sensie.
Marchewa smętnie potrząsnął głową.
— Powinniśmy chyba zejść na dół i spraw dzić.
— To przecież wielki, wrzący krater roztopionej skały! — nie wytrzymał Rincewind. — Potrzebny byłby cud.
— Zawsze jest nadzieja.
— I co ? Zawsze też są podatki. To żadna różnica.
Marchewa westchnął i wypro stował się.
— Chciałbym, żebyś nie miał racji.
— Chciałbyś? Daj spokój, lepiej wracajmy. Nasze kłopoty jeszcze się chyba nie skończyły.
Za nimi Vena głośno wytarła nos, po czym wcisnęła chusteczkę pod pancerny napierśnik. Czas już, pomyślała, podążyć za zapachem koni.
Szczątki „Latawca” stały się obiektem intensywnego, choć ostrożnego zainteresowania klas boskich. Bóstwa nie były pewne, co to takiego, wiedziały jednak, że tego nie aprobują.
— Mam wrażenie — oświadczył Ślepy Io — że gdybyśmy chcieli, by ludzie latali, dalibyśmy im skrzydła.
— Fozwalafy na fiotły i la fające fyfany — przypomniał Offler.
— Ale one są magiczne. Magia… religia… Istnieje między nimi pewien związek. A tu mamy próbę podkopania naturalnego porządku. Właściwie każdy może sobie fruwać dookoła na jednej z tych rzeczy. Ludzie mogliby spoglądać z góry na swoich bogów!
Io zadrżał. Spojrzał z góry na Leonarda z Qu irmu.
— Dlaczego to zbudowałeś? — zapytał.
— Daliście mi skrzydła, kiedy pokazaliście mi ptaki — odparł Leonard. — Zrobiłem tylko to, co zobaczyłem.
Pozostali bogowie milczeli. Jak wielu ludzi zawodowo religijnych — a jako bogowie byli naprawdę profesjonalistami — czuli się niepewnie w obec ności zjawisk prawdziwie duchowych.
— Nikt z nas nie rozpoznaje w tobie wyznawcy — stwierdził Io. — Czy jesteś ateistą?
— Mogę chyba powiedzieć, że stanowczo wierzę w bo gów — zapewnił Leonard, rozglądając się wokół siebie. Ta wypowiedź zadowoliła chyba wszystkich. Oprócz Losu.
— I to już wszystko? — zapytał.
Leonard zastanowił się.
— Sądzę, że wierzę też w ukryte geometrie, w ko lory na krawędzi światła i w cu downość wszystkiego.
— Czyli nie jesteś człowiekiem religijnym? — upewnił się Ślepy Io.
— Jestem malarzem.
— To znaczy „nie”, prawda? Chcę mieć pewność.
— Eee… nie rozumiem pytania w ta kiej formie, w ja kiej je zadałeś.
— A my chyba nie rozumiemy odpowiedzi — mruknął Los. — W ta kiej formie, w ja kiej ich udzielasz.
— Ale jesteśmy ci chyba coś winni… — przyznał Io. — Niech nikt nie mówi, że bogowie są niesprawiedliwi.
— Nie pozwolimy, by ktoś mówił, że bogowie są niesprawiedliwi — zapewnił Los. — Proponuję…
— Będziesz ty wreszcie cicho! — zirytował się Io. — Załatwimy to po staremu. Dziękuję za sugestie. — Zwrócił się do podróżników i wska zał palcem Leonarda. — Twoja kara będzie taka: pomalujesz sklepienie świątyni Pomniejszych Bóstw w Ankh -Morpork. Całe. Wnętrze jest w fatal nym stanie.
— To nieuczciwe — zaprotestował Marchewa. — Nie jest już młody, a wiel kiemu Angelino Tweebsly dwadzieścia lat zajęło malowanie tego sklepienia.
— A zatem będzie miał czym się zająć. I dobrze, niech myśli o czymś pożytecznym — stwierdził Los. — Nie będzie miał czasu na głupstwa. To właściwa kara dla tych, którzy uzurpują sobie moc boską! Dla bezczynnych rąk też znajdziemy zajęcie.
— Hm… — mruczał Leonard. — Trzeba będzie sporo rusztowań…
— Ogrofne ilości — zgodził się z satys fakcją Offler.
— A co do natury obrazu… Chciałbym namalować…
— Cały świat — zdecydował Los. — Nic mniej.
— Naprawdę? — zdziwił się Ślepy Io. — Myślałem, że może jakiś niebieskie tło w ład nym odcieniu i kilka gwiazd…
— Cały świat… — powtórzył Leonard, wpatrzony w jakąś osobistą wizję. — Ze słoniami, smokami, wirem chmur, rozległymi puszczami, i prądy na morzu, ptaki, i szero kie żółte sawanny, fronty burzowe i szczyty gór?
— No… tak — potwierdził Ślepy Io. — I bez pomocy — wtrącił Los.
— Nafet frzy rusztofaniu.
— To potworne — uznał Marchewa.
— A je śli malowidło nie zostanie ukończone w ciągu dwudziestu lat… — mówił Io.
— Dziesięciu lat — poprawił go Los.
— …dziesięciu lat, niebiański ogień zrówna z zie mią miasto Ankh-Morpork!
— Hmm… tak, dobry pomysł. — Leonard wciąż wpatrywał się w pustkę. — Niektóre ptaki muszą być całkiem małe…
— Jest w szoku — uznał Rincewind.
Kapitan Marchewa zamilkł z wście kłości, tak jak niebo cichnie tuż przed burzą.
— Powiedz — zwrócił się do niego Ślepy Io — czy istnieje bóg policjantów?
— Nie, proszę pana — odparł Marchewa. — Wobec każdego, kto nazwałby się bogiem policjantów, gliniarze byliby zbyt podejrzliwi, żeby w niego wierzyć.
— Ale jesteś człowiekiem bogobojnym?
— To, czego się o bogach dowiedziałem, bez wątpienia budzi śmiertelne przerażenie. A mój komendant zawsze powtarza, kiedy patrolujemy miasto, że jeśli człowiek popatrzy na stan ludzkości, zmuszony jest uznać realność bogów.
Bogowie uśmiechnęli się z apro batą dla tego dosłownego cytatu. Bogowie rzadko stykają się z ironią.
— Doskonale — uznał Ślepy Io. — Czy masz jakieś żądanie?
— Słucham?
— Czy chciałbyś czegoś od bogów?
— Słucham?
— Każdy pragnie czegoś od bogów.
— Nie, proszę pana. Chcę ofiarować wam wyjątkową sposobność.
— Ty nam coś dasz?
— Tak, proszę pana. Niezwykłą sposobność okazania sprawiedliwości i miło sierdzia. To, o co proszę, przyjmę jako łaskę.
Zapadła cisza. Wreszcie odezwał się Ślepy Io.