— Co to za sposób, żeby odejść… Bogowie, mam nadzieję, że mnie coś takiego nie spotka. Coś takiego… nikogo nie powinno spotykać.
— Pewno, racja — zgodził się Truckle.
— Był porządnym facetem. Przyjmował wszystko, czym świat w niego rzucał…
— Racja.
— I żeby udławić się…
— Wszyscy wiemy, jak było! A teraz się lepiej zamknij, do demona!
— Obiad gotowy — burknął Caleb, wyciągając spomiędzy głowni dymiący płat tłuszczu. — Ktoś ma ochotę na dobrze wysmażony stek z morsa ? Może Pan Przystojniak?
Spojrzeli wszyscy na wyraźnie ludzką postać opartą o głaz. Była dość niewyraźna z po wodu sznurów, jednak dało się zauważyć, że nosi jaskrawą, barwną odzież. To miejsce nie było odpowiednie dla jaskrawej, barwnej odzieży. To była kraina dobra dla futer i skóry.
Mały Willie podszedł do kolorowego zjawiska.
— Zdejmiemy ci knebel — powiedział — jak obiecasz, że nie będziesz wrzeszczał.
Przerażone oczy zerknęły w tę i tamtą stronę, po czym głowa skinęła szybko.
— No dobra. Możesz zjeść swój dobrze wysma… eee… swój kawał morsa — rzekł Mały Willie, wyciągając więźniowi szmatę z ust.
— Jak śmiecie wlec mnie przez… — zaczął minstrel.
— Posłuchaj — przerwał mu Mały Willie. — Nikt z nas nie ma ochoty przyłożyć ci w ucho, kiedy tak gadasz. Prawda? Bądź rozsądny.
— Rozsądny? Kiedy porywa…
Mały Willie wcisnął knebel na miejsce.
— Cienka strużka pustki — mruknął, patrząc prosto w gniewne oczy. — Nie masz nawet harfy. Jaki to bard, co chodzi bez harfy? To tylko takie coś jakby drewniany garnek. Bzdurny pomysł.
— To jest lutnia — wymamrotał Caleb, przeżuwając morsa.
— Co?
— TO JEST LUTNIA, HAMISH!
— Jasne, tyż bym komu lutnął.
— Nie, to służy do śpiewania modnych piosenek dla pań — wyjaśnił Caleb. — O tych, no… o kwiat kach i w ogóle. Do romansów.
Orda znała to słowo, choć czynności, jakie określało, pozostawały poza zakresem jej doświadczeń.
— Nie uwierzycie, jak piosenki działają na damy — zapewnił Caleb.
— Wiecie, kiedy byłem jeszcze chłopakiem — wtrącił Truckle — kiedy człowiek chciał zwrócić na siebie uwagę dziewczyny, musiał odciąć jakmutam swojemu najgorszemu wrogowi i dać jej w pre zencie.
— Co?
— MÓWIĘ, ŻE MUSIAŁ ODCIĄĆ JAKMUTAM SWOJEMU NAJGORSZEMU WROGOWI!
— Nu tak, romans to piękna sprawa — zgodził się Hamish.
— A co się robiło, kiedy człowiek nie miał największego wroga? — zainteresował się Mały Willie.
— Starał się odciąć jakmutam komukolwiek — wyjaśnił Truckle. — I nie długo miał już najgorszego wroga.
— Dzisiaj używają raczej kwiatów — zadumał się Caleb.
Truckle zerknął na szarpiącego się lutnistę.
— Nie mam pojęcia, po jakie licho szef kazał wlec ze sobą to dziwactwo — stwierdził. — A w ogóle to gdzie on jest?
Mimo swego wykształcenia, Patrycjusz miał umysł mechanika. Kiedy taki człowiek chce coś otworzyć, znajduje odpowiedni punkt i apli kuje minimalną siłę niezbędną do osiągnięcia celu. Czasem ów punkt leżał pomiędzy żebrami, a siłę aplikowało się za pośrednictwem sztyletu, a czasem pomiędzy dwoma walczącymi państwami i wtedy stosowało się armię. Ale najważniejsze było, żeby znaleźć ten słaby punkt, który będzie kluczem do rozwiązania.
— A więc jesteś teraz nieopłacanym profesorem okrutnej i nie zwykłej geografii? — zwrócił się do postaci, którą właśnie przyprowadzono.
Mag, znany jako Rincewind, wolno skinął głową, na wypadek gdyby potwierdzenie miało sprowadzić na niego kłopoty.
— Eee… tak?
— Byłeś w oko licach Osi?
— Eee… tak?
— Czy możesz opisać teren?
— Eee…
— Jaka tam była sceneria — podpowiedział uprzejmie Vetinari.
— Eee… rozmazana. Ścigali mnie jacyś ludzie.
— Doprawdy? A z jakiego powodu?
Rincewind wyraźnie się zdumiał.
— Och, nigdy się nie zatrzymuję, żeby sprawdzić, czemu mnie ścigają. Nigdy też nie oglądam się za siebie. To byłoby raczej niemądre, wie pan.
Vetinari pogładził grzbiet nosa.
— Powiedz lepiej, co wiesz o Cohe nie, jeśli można — poprosił znużony.
— O nim ? To zwykły bohater, który nigdy nie zginął. Zasuszony starzec. Niezbyt inteligentny, ale ma tyle sprytu i chytro ści, że trudno to zauważyć.
— Czy jesteś jego przyjacielem?
— Cóż, spotkaliśmy się kilka razy i mnie nie zabił. Można to chyba uznać za „tak”.
— A coś o tych staruszkach, którzy mu towarzyszą?
— To nie są staruszkowie… To znaczy niby tak, są staruszkami… Ale tego… to jego Srebrna Orda.
— Oni są Srebrną Ordą? Całą?
— Zgadza się — potwierdził Rincewind.
— Ale przecież słyszałem, że Srebrna Orda podbiła całe Imperium Agatejskie!
— Tak, proszę pana. To właśnie oni. — Rincewind pokręcił głową. — Wiem, trudno w to uwierzyć, ale nie widział pan, panie, jak oni walczą. Są doświadczeni. I waż niejsza rzecz, właściwie najważniejsza, jeśli chodzi o Co hena… to jest zaraźliwe.
— Chcesz powiedzieć, że roznosi zarazę?
— To jakby choroba psychiczna, proszę pana. Albo magia. On jest zwariowany jak gronostaj, ale… wystarczy, że ludzie trochę z nim pobędą, a za czynają widzieć świat na jego sposób: cały wielki i bardzo prosty. I chcą być jego częścią.
Vetinari w sku pieniu oglądał swoje paznokcie.
— Ale, jak rozumiem, ci ludzie ustatkowali się, byli niewiarygodnie bogaci i potężni — powiedział. — Tego przecież chcą bohaterowie, prawda? Obcasem sandała miażdżyć trony tego świata, jak to określił poeta.
— Tak, proszę pana.
— Więc co to ma być? Ostatni rzut kośćmi? Dlaczego?
— Nie rozumiem tego, proszę pana. Znaczy… mieli przecież wszystko.
— Najwyraźniej — przyznał Patrycjusz. — Ale wszystko okazało się niewystarczające, prawda?
Jakaś kłótnia wybuchła w przed pokoju obok Podłużnego Gabinetu Patrycjusza. Co kilka minut jakiś urzędnik wślizgiwał się przez boczne drzwi i składał na biurku kolejną stertę papierów.
Vetinari przyglądał się im. Być może, uznał, najlepszym rozwiązaniem byłoby zaczekać, aż stos międzynarodowych porad i żądań urośnie tak wysoki, jak Cori Celesti, a po tem zwyczajnie wspiąć się na sam czubek.
Hej ho, hej łups, załatwione, pomyślał.
Zatem, jak wypada człowiekowi wyznającemu jakoby dewizę „nie siedź, działaj”, wstał i wziął się do działania. Otworzył tajne drzwiczki ukryte za panelem ściany, a po chwili sunął już bezgłośnie sekretnymi korytarzami zamku.
W pałacowych lochach przebywało kilku złoczyńców czekających na łaskę Patrycjusza. A że Vetinari rzadko miewał łaskawy nastrój, byli tam uwięzieni raczej na długo. Teraz jednak celem wędrówki był najdziwniejszy ze wszystkich więźniów, który mieszkał na strychu.
Leonard z Qu irmu nie popełnił nigdy żadnego przestępstwa. Bliźniego swego traktował z dobro dusznym zaciekawieniem. Był artystą, a także najmądrzejszym człowiekiem pośród żyjących, jeśli słowo „mądry” rozumieć w bar dzo specjalistycznym, technicznym sensie. Vetinari jednak sądził, że świat nie jest jeszcze gotów na przyjęcie człowieka, który w ra mach hobby projektuje niewyobrażalne machiny wojenne. Leonard był przede wszystkim artystą — sercem i duszą, we wszystkim co czynił.