Выбрать главу

W tej chwili malował portret damy, na podstawie serii szkiców, które przypiął obok sztalug.

— To ty, panie? — rzekł, unosząc głowę. — Jaki masz problem?

— A jest jakiś problem? — zdziwił się Vetinari.

— Zwykle jest, kiedy przychodzisz do mnie z wizytą.

— No tak… Chcę wysłać kilka osób do samego środka świata tak szybko, jak to tylko możliwe.

— No cóż, pomiędzy tutaj i tam jest sporo zdradzieckich terenów — stwierdził Leonard. — Jak sądzisz, czy właściwie oddałem uśmiech? Uśmiechy jakoś mi nie wychodzą.

— Powiedziałem…

— Czy chcesz, żeby dotarli żywi?

— Co? No tak. Tak, oczywiście. I szybko.

Leonard malował w mil czeniu. Patrycjusz wiedział, że nie należy mu przerywać.

— A czy chciałbyś, żeby wrócili? — spytał artysta po chwili. — Wiesz, może powinienem dodać zęby? Wydaje mi się, że zęby rozumiem.

— Ich powrót byłby miłym elementem, owszem.

— Czy to ważna misja?

— Jeśli się nie powiedzie, nastąpi koniec świata.

— Aha. Zatem raczej ważna. — Leonard odłożył pędzel i cofnął się, krytycznie studiując swoje dzieło. — Będę musiał skorzystać z kilku żaglowców i dużej barki — rzekł po chwili. — Sporządzę ci, panie, listę niezbędnych materiałów.

— Wyprawa morska?

— Na początku, wasza wysokość.

— Czy jesteś pewien, że nie potrzebujesz więcej czasu do namysłu? — upewnił się Patrycjusz.

— Oczywiście, żeby rozwiązać wszystkie drobne szczegóły. Ale chyba mam już zasadniczą ideę.

Vetinari uniósł wzrok ku sklepieniu pracowni. Wisiała tam, obracając się wolno w lek kich podmuchach, cała armada papierowych konstrukcji, aparatów z nieto perzymi skrzydłami i innych powietrznych niezwykłości.

— Czy ta idea wiąże się z jakąś machiną latającą? — zapytał podejrzliwie.

— Ehm… Dlaczego pytasz, panie?

— Ponieważ cel tej wyprawy znajduje się bardzo wysoko, Leonardzie, a twoje machiny latające mają nieodmiennie silną składową dolną.

— Owszem, panie. Ale wierzę, że dostatecznie daleko w dół w końcu staje się górą.

— Aha. Czy to filozofia?

— Filozofia praktyczna, panie.

— Mimo wszystko nie mogę powstrzymać zdumienia, Leonardzie, że najwyraźniej znalazłeś rozwiązanie, gdy tylko przedstawiłem ci problem.

Leonard z Qu irmu wyczyścił pędzel.

— Zawsze powtarzam, panie, że poprawnie sformułowany problem zawiera własne rozwiązanie. Jednakże prawdą jest również, że poświęcałem nieco namysłu kwestiom podobnej natury. Często eksperymentuję z rozma itymi aparatami… które, posłuszny twojej opinii w tej materii, następnie rozkładam, ponieważ źli ludzie mogliby odnaleźć je przypadkiem i wypa czyć ich zastosowanie. W swej łaskawości przydzieliłeś mi pokój z nie ograniczonym widokiem nieba, a ja … patrzę i widzę. Och, jeszcze coś… Będę potrzebował także paru tuzinów smoków bagiennych. Nie, powinno ich być… chyba ponad sto.

— Rozumiem. Zamierzasz zbudować statek, który może wzlecieć w niebo, zaprzężony w smoki ? — domyślił się Vetinari z nieja sną ulgą. — Przypominam sobie dawną opowieść o statku ciągniętym przez łabędzie. Dotarł aż…

— Obawiam się, że łabędzie raczej nie zadziałają. Ale twoje przypuszczenie jest w ogól nych zarysach poprawne. Brawo. Sugeruję dwieście smoków, żeby mieć pewien margines.

— Przynajmniej to nie sprawi kłopotów. Ostatnio wszędzie ich pełno.

— Przyda się też pomoc sześćdziesięciu terminatorów i czelad ników z Gildii Chytrych Rzemieślników. Może lepiej setkę. Będą musieli pracować przez okrągłą dobę.

— Terminatorów? Mogę dopilnować, żeby najlepsi majstrowie…

Leonard uniósł dłoń.

— Nie majstrowie, panie — rzekł. — Niepotrzebni mi ludzie, którzy poznali już granice tego, co możliwe.

* * *

Orda znalazła Cohena siedzącego przy małym kurhanie grobowym, niedaleko obozowiska. W okolicy było ich wiele. Ordyńcy widywali takie czasami podczas licznych podróży po świecie. Tu i tam wystawał ze śniegu pradawny głaz z napi sem wyrytym w języku, jakiego żaden z nich nie umiał rozpoznać. Były bardzo stare. Nikt z ordyń ców nie myślał nawet o roz kopaniu któregoś z nich w celu sprawdzenia, jakie skarby ukrywa w swym wnętrzu. Po części dlatego, że mieli pewne słowo na określenie ludzi używających łopat, a słowo to brzmiało „niewolnik”. Przede wszystkim jednak dlatego, że mimo swego powołania przestrzegali ścisłego kodeksu moralnego — choć nie należał do takich, do których stosuje się ktokolwiek inny. Ten kodeks sprawił, że mieli też odpowiednie słowo dla kogoś, kto narusza spokój kurhanów grobowych. Słowo to brzmiało „giń”.

Orda, złożona w całości z wete ranów tysiąca beznadziejnych szarż, ostrożnie jednak zbliżała się do Cohena, który ze skrzyżowanymi nogami siedział na śniegu. Swój miecz wbił głęboko w zaspę. Twarz miał zamyśloną, trochę smutną.

— Przyjdziesz zjeść coś na obiad, stary przyjacielu? — zapytał Caleb.

— Jest mors — uprzedził Mały Willie. — Znowu.

Cohen burknął coś.

— Jeszcze nie szkończyłem — powiedział niewyraźnie.

— Czego nie skończyłeś, stary przyjacielu?

— Wszpominacz.

— Kogo wspominać?

— Tego bohatera, czo jeszt tu pochowany.

— Kim był?

— Nie wiem.

— Z ja kiego ludu pochodził?

— Nie mam pojęcza.

— Czy dokonał jakichś wielkich czynów?

— Trudno powiedżecz.

— Więc czemu…

— Ktosz muszy powszpominacz tego biednego drania — wyjaśnił Cohen.

— Przecież nic o nim nie wiesz!

— Ale i tak mogę go wszpominacz.

Ordyńcy porozumieli się wzrokiem. Ta przygoda będzie chyba trudna.

Całe szczęście, że ma też być ostatnia.

— Lepiej wróć i zamień parę słów z tym bardem, co go pojmalim — rzekł Caleb. — Po mojemu to on chyba nie rozumie, co ma do roboty.

— Ma tylko po wszysztkim napiszacz szagę — stwierdził Cohen stanowczo, choć nieco mlaszcząc. Coś przyszło mu do głowy. Zaczął poklepywać się po różnych fragmentach odzieży, co biorąc pod uwagę jej małą obfitość, nie trwało długo.

— Niby tak, ale widzisz, to nie jest taki typowy bard od sag bohaterskich — tłumaczył Caleb, obserwując poszukiwania przywódcy. — Uprzedzałem, że się nie nada, już jak go złapalim. To raczej taka odmiana barda, co się przyda, jak chcesz balladę zaśpiewać panience. Łapiesz, szefie? Mówim tu o kwiat kach i wio śnie.

— Aha, tu szą — ucieszył się Cohen. Z sa kiewki u pasa wyjął dwie protezy wyrzeźbione z dia mentowych zębów trolli. Wsunął je do ust i zagryzł kilka razy. — Już lepiej. Co mówiłeś?

— On nie jest prawdziwym bardem, szefie.

Cohen wzruszył ramionami.

— No to będzie musiał szybko się nauczyć. I tak jest chyba lepszy od tych z impe rium. Tamci nie mają pojęcia o po ematach dłuższych niż siedemnaście sylab. Ten przynajmniej jest z Ankh -Morpork. Musiał słyszeć o sa gach.

— Mówiłem, że powinniśmy się zatrzymać nad Zatoką Wielorybów — wtrącił Truckle. — Lodowe pustkowia, mroźne noce… Dobre miejsce na sagi.

— Pewno. Jak ktoś lubi tran. — Cohen wyjął miecz z za spy. — Może lepiej pójdę tam i jakoś odwrócę jego myśli od kwiatków.