— No, właściwie tak. Sam wiesz, jak trudno o na prawdę głupich siepaczy — wyjaśnił Złowrogi. — To jest Szlam…
— …nork, nork — powiedział Szlam.
— Oho, jeden z kla sycznie głupich ludzi-jaszczurów. Dobrze wiedzieć, że jeszcze jacyś pozostali. A ten to…
— …nork, nork.
— To też Szlam. — Złowrogi Harry poklepał drugiego człowieka-jaszczura po ramieniu, ostrożnie, żeby uniknąć kolców. — Typowy człowiek-jaszczur ma trudności z zapa miętaniem więcej niż jednego imienia. A tam … — Skinął na coś w przy bliżeniu podobne do krasnoluda, co spojrzało na niego pytająco. — Jesteś Pacha — podpowiedział Złowrogi Harry.
— Pacha — przedstawił się z wdzięcznością Pacha.
— …nork, nork — wtrącił jeden z ludzi -jaszczurów, na wypadek gdyby ta uwaga była skierowana do niego.
— Dobra robota, Harry — pochwalił Cohen. — Strasznie trudno jest znaleźć naprawdę głupiego krasnoluda.
— Nie było łatwo, możesz mi wierzyć — przyznał z dumą Harry. Wskazał kolejnego ze swych sług. — A to Rzeźnik.
— Dobre imię… — Cohen przyjrzał się wielkiemu grubasowi. — Dozorca więzienny, co?
— Nieźle się go naszukałem — opowiadał Złowrogi Harry, gdy Rzeźnik uśmiechał się z za dowoleniem do niczego. — Wierzy we wszystko, co mu się powie, nie potrafi się zorientować w najbar dziej bzdurnym przebraniu, wypuściłby na wolność nawet transwestytę w ko stiumie praczki, choćby miała brodę, w któ rej da się rozbić obóz. Łatwo zasypia na krześle stojącym blisko krat i…
— …nosi klucze na tym wielkim kółku u pasa, żeby łatwo było mu je wykraść! — dokończył Cohen. — Klasyka. Mistrzowskie pociągnięcie. Widzę, że masz też trolla?
— To jo — powiedział troll.
— …nork, nork.
— To jo.
— No tak, trzeba przecież mieć trolla. Trochę za sprytny, jak na moje potrzeby, ale nie ma wyczucia kierunku i nie potrafi zapamiętać własnego imienia.
— A co tutaj mamy? — dziwił się Cohen. — Prawdziwy stary zombi? Gdzieś go wykopał? Podobają mi się tacy, którzy bez obawy pozwalają, żeby całe ciało im odpadło od kości.
— Gak — stwierdził zombi.
— Nie masz języka, co? — domyślił się Cohen. — Nie przejmuj się, chłopcze. Wrzask, od którego krew krzepnie w żyłach, to wszystko, czego ci trzeba. I jesz cze paru kawałków drutu, na oko sądząc. To kwestia stylu.
— To jo.
— …nork, nork.
— Gak.
— To jo.
— Twoja Pacha.
— Musisz być z nich dumny. Nie pamiętam już, kiedy widziałem głupszą bandę siepaczy. Harry, jesteś jak odświeżające pierdnięcie w po koju pełnym róż. Musisz ich zabrać ze sobą. Nie chcę nawet słyszeć, że zostajesz.
— Miło, kiedy człowieka doceniają. — Harry zarumienił się skromnie.
— Zresztą, co cię tu jeszcze czeka? Kto dzisiaj potrafi naprawdę docenić dobrego władcę ciemności? Świat zrobił się za skomplikowany. Nie należy już do nam podobnych. Takich jak my dławi na śmierć ogórkami.
— A co wy właściwie chcecie zrobić, Cohenie? — zainteresował się Złowrogi Harry.
— …nork, nork.
— Tak sobie myślę, że pora już odejść tak, jak zaczęliśmy — wyjaśnił Cohen. — Ostatni rzut kością. — Znów postukał w be czułkę. — Pora już — rzekł — żeby coś oddać.
— …nork, nork.
— Zamknij się.
Nocą światło się przesączało przez otwory i szcze liny w plan dece. Vetinari zastanawiał się, czy Leonard w ogóle sypia. Całkiem możliwe, że wymyślił jakieś urządzenie, które spało za niego.
W tej chwili bardziej martwiły go inne sprawy.
Smoki płynęły na osobnym statku. Zbyt niebezpieczne byłoby wstawić je na pokład z czym kolwiek innym. Statki zbudowane są z drewna, a smoki nawet w do brym nastroju wydmuchują małe kule ognia. Kiedy są podniecone, wybuchają.
— Nic im się nie stanie, prawda? — zapytał, trzymając się w bez piecznej odległości od klatek. — Gdyby któryś ucierpiał, będę miał poważne kłopoty ze Słonecznym Schroniskiem w Ankh -Morpork, a mogę pana zapewnić, że nie jest to przyjemna perspektywa.
— Pan da Quirm twierdzi, że nie ma powodów, by nie wróciły wszystkie bezpiecznie.
— A czy pan, panie Stibbons, zawierzyłby swoją osobę aparatowi popychanemu przez smoki?
Myślak nerwowo przełknął ślinę.
— Nie jestem materiałem na bohatera, panie.
— A cóż powoduje tę pańską niemożność, jeśli wolno spytać?
— To dlatego, myślę, że mam aktywną wyobraźnię.
To chyba dobre wytłumaczenie, myślał Vetinari, odchodząc. Różnica polega na tym, że gdy inni ludzie wyobrażają sobie w sło wach i obra zach, Leonard wyobrażał sobie w kształ tach i prze strzeni. Jego marzenia senne pojawiały się ze schematem cięcia i in strukcją montażu.
Vetinari odkrył, że coraz bardziej liczy na sukces swojego alternatywnego planu.
Kiedy wszystko zawiedzie, módl się.
— W po rządku, chłopcy. Cisza. Proszę o spo kój.
Hughnon Ridcully, najwyższy kapłan Ślepego Io, spoglądał na tłum kapłanów i kapła nek wypełniający potężną świątynię Pomniejszych Bóstw.
Wiele cech charakteru łączyło go z jego bratem Mustrumem. On także uważał się przede wszystkim za organizatora. Istniało wielu ludzi, znakomicie wykwalifikowanych w wierze, więc im to pozostawiał. Trzeba o wiele więcej niż modlitwy, by dopilnować, żeby pranie wykonywano w ter minie, a bu dynki były remontowane.
Istniało teraz tak wiele bóstw… co najmniej dwa tysiące. Wiele, naturalnie, wciąż było całkiem małych. Ale należało na nie uważać. To przede wszystkim kwestia mody. Weźmy takiego Oma, na przykład. Dopiero co był zaledwie drobnym, krwiożerczym bóstwem w ja kimś obłąkanym, gorącym kraiku, aż nagle stał się jednym z czo łowych bogów. Dokonał tego, nie odpowiadając na modły, ale w pe wien dynamiczny sposób, który pozostawiał otwartą możliwość, że pewnego dnia odpowie, a wtedy strzelą fajerwerki. Na Hughnonie, który przetrwał dziesięciolecia gorących dysput teologicznych dzięki temu, że sprawnie i celnie kręcił ciężkim trybularzem, ta nowa technika zrobiła wielkie wrażenie.
Pojawiały się też bóstwa całkiem nowe, jak Aniger, bogini rozgniecionych zwierząt. Kto by przypuszczał, że lepsze gościńce i szyb sze powozy do tego doprowadzą? Ale bogowie rośli, kiedy wzywano ich w potrze bie, a dosta tecznie wiele duszyczek krzyknęło: „O bogowie, co ja rozjechałem?”.
— Bracia! — zawołał wreszcie Hughnon, znużony wyczekiwaniem. — I sio stry!
Gwar ucichł. Kilka płatków złuszczonej farby spłynęło wolno z su fitu.
— Dziękuję — powiedział Ridcully. — Czy teraz wszyscy mogą mnie wysłuchać? Moi koledzy — wskazał starszych duchownych za sobą — i ja pracowaliśmy, mogę was zapewnić, nad tą ideą od dłuższego czasu i nie ma wątpliwości, że jest teologicznie poprawna. Czy mogę mówić dalej?
Wciąż wyczuwał irytację wśród kleru. Urodzeni przywódcy nie lubią, gdy ktoś im przewodzi.
— Jeśli nie spróbujemy — wołał — bezbożni magowie mogą zrealizować swój plan. A my wyjdziemy na doborową bandę prostaczków.
— Wszystko świetnie, ale forma też jest ważna — burknął jakiś kapłan. — Nie możemy wszyscy modlić się jednocześnie. Wiemy przecież, że bogowie nie lubią ekumenizmu. I jakich niby słów użyjemy, jeśli wolno spytać?