Выбрать главу
* * *

Złowrogi Harry klęczał przed pospiesznie skonstruowanym ołtarzem. Zbudował go głównie z cza szek, które nietrudno było znaleźć w tym okrutnym krajobrazie. Harry się modlił. W dłu gim życiu władcy ciemności, choćby w nie wielkiej skali, nawiązał pewne kontakty na innych płaszczyznach istnienia. Były to… chyba bóstwa, jak przypuszczał. Miały takie imiona, jak na przykład Olk-Kalath, Wysysacz Dusz, ale szczerze mówiąc, rozgraniczenie między bogami a de monami nawet w naj lepszych momentach wydawało się dość nieokreślone.

— O, po tężny — zaczął, co było rozsądnym zagajeniem i religij nym odpowiednikiem zdania „Do wszystkich zainteresowanych”. — Muszę cię uprzedzić, że banda bohaterów wspina się na Górę Świata, żeby uderzyć was zwracanym ogniem. Obyś poraził ich gromem swego gniewu, a po tem spojrzał przychylnie na twego sługę, Złowrogiego Harry'ego Lęka, pocztę można zostawiać u pani Gibbons, Aleja Dolmenów 12, Barr-han, Llamedos. Także, jeśli to możliwe, chciałbym otrzymać lokalizację w pobliżu prawdziwych kraterów z lawą, każdy inny zły władca jakoś zdobywa przerażający krater z lawą, nawet na stu stopach tej przeklętej gleby osadowej, wybacz proszę mój klatchiański, to kolejny dowód dyskryminacji małych firm, bez urazy.

Odczekał chwilę, na wypadek gdyby nadeszła odpowiedź, westchnął i stanął na nieco drżących nogach.

— Jestem złym i nie godnym zaufania władcą ciemności — stwierdził. — Czego właściwie się spodziewali? Mówiłem im. Uprzedzałem. Owszem, gdyby to tylko ode mnie zależało… Ale gdzie bym się znalazł, jako władca ciemności, gdybym…

Jego wzrok trafił nagle na coś różowego. Leżało niedaleko. Wspiął się na przysypany śniegiem głaz, żeby lepiej widzieć…

Dwie minuty później reszta Srebrnej Ordy dołączyła do niego i w za dumie obserwowała cały obraz. Tylko minstrel dostał mdłości.

— Czegoś takiego nie widuje się często — stwierdził Mały Willie.

— Czego? Człowieka zaduszonego motkiem różowej wełny? — zdziwił się Caleb.

— Nie, myślałem o tam tych dwóch.

— Tak. Trudno uwierzyć, czego można dokonać drutami do robótek — przyznał Cohen. Obejrzał się na zaimprowizowany ołtarz. — To twoja robota, Harry? Mówiłeś, że chcesz zostać sam.

— Różowa wełna? — zaśmiał się nerwowo Harry. — Ja i różowa wełna?

— Przepraszam, że coś takiego sugerowałem — zmieszał się Cohen. — No, ale nie mamy czasu na głupstwa. Chodźmy załatwić te Groty Strachu. Gdzie nasz bard? A, jest. Przestań rzygać i wy ciągaj swój notatnik. Pierwszy, który da się przepołowić przez ukryte ostrze, jest zgniłym jajem, dobra? I jesz cze jedno… Starajcie się nie budzić Hamisha, co?

* * *

Morze wypełnione było chłodnym, zielonkawym blaskiem.

Kapitan Marchewa siedział na dziobie. Ku zdumieniu Rincewinda, który wyszedł na ponury wieczorny spacer po pokładzie, coś haftował.

— To naszywka naszej misji — wyjaśnił. — Widzisz? Ta jest dla ciebie. — Pokazał Rincewindowi.

— Ale po co?

— Dla morale.

— Ach, no tak. Ty masz go mnóstwo, Leonard nie potrzebuje, a ja nigdy nie miałem ani odrobiny.

— Żartujesz, uważam, że to bardzo ważne. Musimy mieć coś, co trzyma załogę razem.

— Jasne. To coś się nazywa skóra. Wszyscy powinni trzymać się po jej wewnętrznej stronie.

Rincewind przyglądał się naszywce. Nigdy nie nosił żadnych odznak. No… właściwie to nieprawda. Miał kiedyś taką z napi sem „Dziś mam już 5 lat”, co jest chyba najgorszym możliwym prezentem dla sześciolatka. Tamte urodziny były najpaskudniejszym dniem w jego życiu.

— Potrzebne jest jeszcze jakieś motto dodające odwagi — tłumaczył Marchewa. — Magowie znają się na takich rzeczach, prawda?

— Może Morituri Nolumus Mori. To ma odpowiednie brzmienie — zaproponował Rincewind smętnym głosem.

Marchewa poruszył wargami, analizując sentencję.

— Mający umrzeć… reszty nie rozumiem.

— Bardzo podnosi na duchu — zapewnił go Rincewind. — Płynie prosto z serca.

— Doskonale. Bardzo dziękuję. — Marchewa się ucieszył. — Natychmiast biorę się do pracy.

Rincewind westchnął.

— Ciebie to ekscytuje, prawda? — zapytał. — Poważnie.

— Z pewno ścią będzie to spore wyzwanie: wyruszyć tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek…

— Błąd. Wyruszamy tam, skąd żaden człowiek jeszcze nie wrócił. No, oprócz mnie, naturalnie. Ale ja nie poleciałem daleko, a po tem z po wrotem spadłem na Dysk.

— Opowiadano mi o tym. Co tam widziałeś?

— Całe moje życie przesuwające mi się przed oczami.

— Może nam uda się zobaczyć coś ciekawszego.

Rincewind spojrzał gniewnie na Marchewę, znów pochylonego nad haftem. Wszystko w tym człowieku było wymuskane, choć nie ozdobne; wyglądał jak ktoś, kto bardzo dokładnie się myje. Rincewindowi wydawał się kompletnym idiotą z mle kiem pod nosem, tyle że kompletni idioci nie wygłaszają takich komentarzy.

— Zabieram ikonograf i dużo farby dla chochlika. Wiesz, magowie chcą, żebyśmy prowadzili najróżniejsze obserwacje — mówił dalej Marchewa. — Powtarzają, że taka okazja zdarza się raz w ży ciu.

— Nie znajdujesz tu wielu nowych przyjaciół, co? — mruknął Rincewind.

— Domyślasz się, czego może chcieć Srebrna Orda?

— Wina, skarbów i kobiet. Chociaż myślę, że na tych ostatnich już im tak bardzo nie zależy.

— Ale czy nie mieli już mniej więcej tego wszystkiego?

Rincewind pokiwał głową. To była prawdziwa zagadka. Orda już to zdobyła. Mieli wszystko, co można kupić, a że na Kontynencie Przeciwwagi jest dużo pieniędzy, oznaczało to po prostu wszystko.

Przyszło mu jednak do głowy, że kiedy człowiek ma wszystko, to nie pozostało już nic więcej.

* * *

Dolina wypełniona była bladym, zielonkawym blaskiem odbijanym przez lodową wieżę centralnej iglicy. Światło falowało i płynęło niczym woda. Prosto w owo lśnienie wkroczyła Srebrna Orda, burcząc i prosząc się nawzajem, by mówić głośniej.

Za nimi, zgięty wpół ze grozy i przera żenia, blady jak ktoś, kto widział rzeczy straszne, szedł minstrel. Ubranie miał w strzę pach. Coś oderwało mu jedną nogawkę rajtuzów. Był przemoczony, chociaż niektóre elementy odzieży wyglądały jak przypalone. W drżącej dłoni ściskał brzęczące pozostałości lutni, odgryzionej w po łowie.

Oto był człowiek, który naprawdę poznał życie, głównie w chwili zakończenia.

— Niespecjalnie obłąkani, jak na mnichów — stwierdził Caleb. — Po mojemu to raczej smętni niż w głowie mętni. Znałem takich, co im piana ciekła z ust.

— A nie które potwory już dawno powinny trafić do rzeźnika, nie da się ukryć — dodał Truckle. — Przyznam uczciwie, aż trochę głupio było je zabijać. Wyglądały na starsze od nas.

— Ryby były niezłe — przypomniał Cohen. — Naprawdę wielkie dranie.

— I bar dzo dobrze, bo skończył nam się mors — stwierdził Złowrogi Harry.

— Pięknie się spisali twoi siepacze, Harry — pochwalił Cohen. — Głupota to zbyt łagodne określenie. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby tak wielu trafiało się w głowę własnymi mieczami.

— To były dobre chłopaki. — Harry westchnął. — Durnie do końca.

Cohen uśmiechnął się do Małego Williego, który ssał palec.

— Zęby — powiedział. — Akurat… Odpowiedź zawsze jest „zęby”, co?