Wykładowca run współczesnych pogrzebał w ob szernych kieszeniach swej szaty.
— Ojej, miałem tu przecież butelkę czegoś… Na mnie morze też zawsze tak wpływa.
— Miałem na myśli raczej kłopoty wynikające z roz rzedzonego powietrza i słabego ciążenia. O nich właśnie wspominał rozbitek z „Marii Pesto”. Jednak dziś po południu szczęśliwie wpadłem na pomysł wygódki, która wykorzystuje rozrzedzone na dużej wysokości powietrze dla osiągnięcia efektu zwykle uzyskiwanego dzięki ciążeniu. Oddziałuje poprzez delikatne ssanie.
Myślak skinął głową. Szybko kojarzył, gdy chodziło o tech niczne szczegóły, i ufor mował już sobie myślowy wizerunek. Teraz przydałaby mu się myślowa gumka.
— Ehm… to dobrze — powiedział. — Większość statków w nocy pozostanie z tyłu, za barką. Nawet z ma gicznie wspomaganym wiatrem nie ośmielimy się zapuścić bliżej niż na trzydzieści mil od Krańca. Potem bylibyśmy porwani przez prąd i zmyci poza Krawędź.
Rincewind, który w za dumie opierał się o reling, odwrócił się, słysząc te słowa.
— Jak daleko jesteśmy od wyspy Krull? — zapytał.
— Od nich? Setki mil — uspokoił go Myślak. — Wolimy się trzymać z daleka od tych piratów.
— Czyli… wbijemy się prosto w Ob wód?
Zapadła cisza, choć tylko formalna, gdyż głośna od niewypowiedzianych myśli. Każdy z obec nych zajęty był szukaniem powodu, dla którego byłoby zbyt wielkim wymaganiem oczekiwanie, by on sam o tym pomyślał, jednocześnie będącego powodem, by oczekiwać tego od kogoś innego. Obwód był największą konstrukcją, jaką kiedykolwiek zbudowano; rozciągał się niemal na jedną trzecią krawędzi. Na dużej wyspie Krull cała cywilizacja żyła tylko tym, co z niego wydobywano. Jedli dużo sushi, a ich niechęć wobec reszty świata przypisywano trwałej niestrawności.
Patrycjusz w swoim fotelu uśmiechnął się kwaśno.
— W samej rzeczy — zgodził się. — Obwód, o ile dobrze rozumiem, sięga na kilka tysięcy mil. Jednakże, jak słyszałem, Krullianie nie trzymają już schwytanych marynarzy jako niewolników. Obciążają ich tylko rujnującymi opłatami za akcję ratunkową.
— Kilka kul ognistych rozbije Obwód na kawałki — zapewnił Ridcully.
— To jednak wymaga raczej, by znalazł się pan bardzo blisko — zauważył Vetinari. — Dokładniej mówiąc, tak blisko Wodospadu Krawędziowego, że niszczyłby pan to właśnie, co ratuje przed zmyciem poza Krawędź. To skomplikowany problem, panowie.
— Latający dywan — rzekł Ridcully. — Idealny do tego zadania. Mamy jeden w…
— Nie tak blisko Krawędzi, nadrektorze — rzekł ponuro Myślak. — Pole thaumiczne jest tam bardzo słabe, a dzia łają też gwałtowne prądy powietrzne.
Głośno zaszeleściła przewracana strona wielkiego szkicownika.
— Aha — powiedział Leonard, mniej czy bardziej do siebie.
— Słucham? — zdziwił się Patrycjusz.
— Swego czasu, panie, zaprojektowałem prostą metodę, dzięki której bez trudu można niszczyć całe flotylle okrętów. Wyłącznie jako ćwiczenie techniczne, naturalnie.
— Ale z nume racją części i listą instrukcji?
— Oczywiście, panie. Inaczej nie byłoby to właściwe ćwiczenie. Jestem niemal pewien, że z po mocą tych magicznych dżentelmenów potrafię dostosować ową metodę do naszego celu.
Uśmiechnął się promiennie. Wszyscy spojrzeli na jego rysunek, na którym ludzie wyskakiwali z pło nących okrętów do wrzącego morza.
— Robi pan takie rzeczy jako hobby? — zapytał ironicznie dziekan.
— Oczywiście. Nie mają praktycznych zastosowań.
— Ale czy ktoś nie mógłby zbudować takiego aparatu? — zdumiał się wykładowca run współczesnych. — Praktycznie rzecz biorąc, dołączył pan klej i kalko manie.
— Cóż, zapewne istnieją tacy ludzie — zgodził się niechętnie Leonard. — Jestem jednak przekonany, że rząd powstrzymałby takie działania, zanim zaszłyby za daleko.
Uśmiechu na twarzy Vetinariego prawdopodobnie nawet Leonard z Qu irmu, przy całym swym geniuszu, nie potrafiłby utrwalić na płótnie.
Bardzo ostrożnie, wiedząc, że jeśli którąś upuszczą, prawdopodobnie nawet się nie dowiedzą, że którąś upuścili, zespół studentów i ter minatorów wkładał klatki ze smokami do ramy pod rufą machiny latającej.
Od czasu do czasu któremuś ze smoków się odbijało. Wszyscy obecni — prócz jednego — zamierali na moment. Wyjątkiem tym był Rincewind, który wtedy przykucał za stosem drewna, wiele sążni od klatek.
— Zostały dobrze nakarmione specjalną karmą Leonarda i przez cztery do pięciu godzin powinny być całkiem potulne — tłumaczył Myślak, wyciągając go stamtąd po raz trzeci. — Pierwsze dwa stopnie dostawały posiłki w sta rannie wyliczonych odstępach czasu, więc pierwsza grupa powinna nabrać ochoty do ziania ogniem, akurat kiedy przelecicie nad Wodospadem Krawędziowym.
— A je śli się spóźnimy?
Myślak zastanowił się głęboko.
— Cokolwiek zrobicie — rzekł w końcu — nie spóźniajcie się.
— Dzięki.
— Te, które zabierzecie ze sobą w przelot, mogą potrzebować dokarmiania. Załadowaliśmy mieszankę ciężkiej benzyny, oleju skalnego i miału antracytowego.
— Dla mnie, żebym tym karmił smoki?
— Tak.
— W drew nianym statku, który znajdzie się bardzo, bardzo wysoko?
— No, w tech nicznym sensie… tak.
— Czy moglibyśmy się skoncentrować na tym technicznym sensie?
— Ściśle mówiąc, nie będzie żadnego dołu. Jako takiego. Hm… będziecie lecieć tak szybko, można powiedzieć, że w żad nym miejscu nie znajdziecie się dostatecznie długo, by spaść. — Myślak szukał przebłysku zrozumienia na twarzy Rincewinda. — Czy też, inaczej to ujmując, będziecie spadać przez cały czas, nigdy nie trafiając w zie mię.
Nad nimi, w kolej nych rzędach klatek, smoki skwierczały z zado woleniem. Strużki pary dryfowały wśród cieni.
— Aha — powiedział Rincewind.
— Zrozumiałeś?
— Nie. Miałem tylko nadzieję, że jeśli nic nie będę mówił, przestaniesz próbować mi to wytłumaczyć.
— Jak idzie, panie Stibbons? — zapytał Ridcully, zbliżając się na czele grupy magów.
— Wszystko zgodnie z planem, nadrektorze. Jesteśmy w czasie T mi nus pięć godzin.
— Naprawdę? To dobrze. Jesteśmy na kolacji za dziesięć minut.
Rincewind dostał małą kajutę z zimną wodą i biega jącymi szczurami. Większą część tego, czego nie zajmowała jego koja, zajmował jego bagaż. Jego Bagaż.
Był to kufer chodzący na setkach maleńkich nóżek. O ile Rincewind się orientował, był magiczny. Miał go od lat. Rozumiał każde słowo właściciela. Niestety, słuchał mniej więcej co setnego.
— Nie będzie tam miejsca — powiedział mu Rincewind. — Zresztą wiesz, że ile razy wylatujesz w po wietrze, zawsze się gubisz.
Bagaż obserwował go na swój bezoki sposób.
— Dlatego zostaniesz tu z tym miłym panem Stibbonsem, zgoda? Poza tym nigdy się dobrze nie czułeś w to warzystwie bogów. Niedługo wrócę.
Bezokie spojrzenie nie traciło intensywności.
— Tylko nie patrz tak na mnie, dobrze? — powiedział Rincewind.
Vetinari przyjrzał się trójce… jakie było to słowo?
— Panowie — rzekł, decydując się na takie, które bez wątpienia jest poprawne. — Przypadła mi rola pogratulowania wam jako… jako…
Zawahał się. Nie był człowiekiem, który delektował się kwestiami technicznymi. Jeśli o niego chodziło, to istniały dwie rozłączne kultury: jedna prawdziwa, druga złożona z ludzi, którzy lubili maszynerię i jedli pizzę w nie rozsądnych godzinach.