Wieko odsłoniło kawałek rozbitego omniskopu i twarz Myślaka Stibbonsa.
— To działa! — Jego krzyk wydawał się stłumiony i po mniejszony, niby pisk mrówki. — Żyjecie!
— Nastąpiło oddzielenie smoków pierwszego stopnia. Wszystko idzie dobrze — zameldował Marchewa.
— Nie, wcale nie! — wrzasnął Rincewind. — Oni chcą lecieć w…
Nie oglądając się, Marchewa sięgnął poza Leonarda i na ciągnął magowi na twarz kapelusz.
— Smoki drugiego stopnia są niemal gotowe do odpalenia — stwierdził Leonard. — Musimy brać się do pracy, panie Stibbons.
— Proszę prowadzić ścisłe obserwacje wszystkich… — zaczął Myślak, ale Leonard uprzejmie zamknął skrzynkę.
— Do rzeczy — powiedział. — Jeśli panowie otworzycie te klamry obok was i prze kręcicie te duże czerwone dźwignie, będziemy chyba gotowi do rozpoczęcia składania skrzydeł. Sądzę, że w miarę wzrostu prędkości wirniki ułatwią ten proces. Pęd powietrza podczas spadania wykorzystamy do zredukowania rozmiaru skrzydeł, które przez pewien czas nie będą nam potrzebne.
— Rozumiem to — odparł słabym głosem Rincewind. — Tyle że tego nienawidzę.
— Jedyna droga powrotna do domu wiedzie w dół, Rincewindzie — oświadczył Marchewa, poprawiając pas bezpieczeństwa. — I załóż hełm.
— Proszę wszystkich, żeby raz jeszcze czegoś się mocno złapali — rzucił Leonard i deli katnie pociągnął lewarek. — Nie bądź taki markotny, Rincewindzie. Wyobraź sobie, że to, bo ja wiem… że to jazda na latającym dywanie.
„Latawiec” zadygotał.
I zanurkował…
I nagle Wodospad Krawędziowy znalazł się pod nimi, rozciągnięty aż po nieskończony, zamglony horyzont; sterczące skały stały się wyspami na białej ścianie.
Statek zadrżał raz jeszcze, a dźwi gnia, na którą Rincewind napierał, przesunęła się sama z siebie.
Nie było już żadnej trwałej powierzchni. Każdy element statku wibrował.
Rincewind wyjrzał przez iluminator obok. Skrzydła, te bezcenne skrzydła, które utrzymują człowieka w po wietrzu, składały się z gracją …
— Rrincewindzie — powiedział Leonard, zmieniony w roz mazaną plamę na fotelu — prroszę, szarrpnij ten czarrny lewarr!
Mag posłuchał polecenia, uznając, że nie może to pogorszyć ich sytuacji.
Ale się mylił. Za sobą usłyszał serię głuchych uderzeń. Setka smoków, które niedawno przetrawiły bogaty w wę glowodory posiłek, zobaczyła nagle własne odbicia — rząd luster opuścił się na chwilę przed klatki.
Zionęły.
Coś trzasnęło i rozbiło się z tyłu kadłuba. Zdawało się, że gigantyczna stopa wciska załogę w oparcia foteli. Wodospad Krawędziowy rozmył się. Przekrwionymi oczami patrzyli na pędzące w dole białe morze i na dalekie gwiazdy. Nawet Marchewa przyłączył się do hymnu grozy, który brzmi:
— Aaaaaaaaaaaaaaa…
Leonard próbował coś krzyknąć. Rincewind ze straszliwym wysiłkiem odwrócił swą wielką i ciężką głowę. Ledwie zrozumiał jego stęknięcie:
— Białły llewarr!
Całe lata zajęło mu sięgnięcie do dźwigni. Z jakie goś nieznanego powodu jego ręce były odlane z oło wiu.
Bezkrwiste palce z mię śniami słabymi jak sznurki zdołały jednak pochwycić dźwignię i pocią gnąć ją do tyłu.
Kolejny złowróżbny brzęk wstrząsnął statkiem. Nacisk ustąpił. Trzy głowy szarpnęły się do przodu.
A potem nastąpiła cisza. Poczucie lekkości. I spo koju.
Jak we śnie Rincewind ściągnął peryskop i zoba czył, że wielka część statku w kształ cie ryby pozostaje coraz dalej za nimi. Rozpadała się w locie i smoki rozprostowywały skrzydła, zawracając za rufą „Latawca”. Wspaniale. Urządzenie do patrzenia za siebie bez zwalniania? Niezbędne dla każdego tchórza.
— Muszę coś takiego zdobyć — wymruczał.
— Wydaje się, że poszło nam całkiem dobrze — stwierdził Leonard. — Jestem przekonany, że te małe zwierzątka zdołają wrócić. Podfruwając ze skały na skałę… Tak, jestem pewien, że im się uda.
— Eee… Obok mojego fotela czuję silny podmuch — poinformował Marchewa.
— A tak … Lepiej będzie trzymać hełmy w po gotowiu. Zrobiłem co mogłem, malowałem, laminowałem i tak dalej, jednak „Latawiec” nie jest, niestety, całkowicie szczelny. Ale dotarliśmy już daleko i wciąż jesteśmy w drodze — dodał radośnie. — Ktoś ma ochotę na śniadanie?
— Żołądek trochę mi… — zaczął Rincewind, ale urwał.
Łyżeczka przepłynęła obok, wirując powoli.
— Kto wyłączył dolność? — zapytał.
Leonard otworzył już usta, by wyjaśnić: „Nie, spodziewałem się tego, ponieważ wszystkie obiekty spadają z tą samą prędkością”, ale zrezygnował, gdyż nie było to najlepsze z możli wych wytłumaczeń.
— To coś takiego, co się zdarza — oświadczył tylko. — Trochę jak… eee… magia.
— Och. Naprawdę? Aha.
Filiżanka odbiła się łagodnie od ucha Rincewinda. Machnął na nią ręką, a ona zniknęła gdzieś z tyłu.
— Jaka odmiana magii? — zapytał.
Magowie tłoczyli się wokół fragmentu omniskopu, patrząc, jak Myślak usiłuje go dostroić. Obraz pojawił się niczym eksplozja. Był straszny.
— Halo! Halo! Tu Ankh-Morpork!
Wykrzywiona twarz została odepchnięta i w pole widzenia wsunęła się powoli wypukła czaszka Leonarda.
— A tak — powiedział. — Dzień dobry. Mamy tu trochę… bólów ząbkowania.
Spoza wizji dobiegł odgłos kogoś, kto wymiotuje.
— Co się dzieje? — huknął Ridcully.
— Widzicie, panowie, hm… to dość zabawne. Miałem taki pomysł, żeby jedzenie umieścić w tubach. Wtedy dałoby się je wyciskać i kon sumować sprawnie w warun kach nieważkości. A ponie waż, no… ponieważ nie umocowaliśmy wszystkiego, to obawiam się, że moje pudełko z far bami się otworzyło i tubki, tego… tubki się pomieszały. I to, co pan Rincewind uważał za szynkę z bro kułami, okazało się zielenią leśną… właśnie.
— Czy mogę porozmawiać z kapita nem Marchewą?
— Obawiam się, że w obec nej chwili nie jest to wskazane. — Troska przesłoniła twarz Leonarda.
— Dlaczego? Też jadł szynkę z bro kułami?
— Nie, wziął żółć kadmową. — Zza pleców Leonarda dobiegła seria głośnych brzęków. — Z lep szych wiadomości mogę zameldować, że Wygódka Eksperymentalna Mod. 2 wydaje się funkcjonować doskonale.
„Latawiec” w swym locie nurkowym zbliżył się znowu do Wodospadu Krawędziowego. Woda zmieniała się tutaj w wielką, wirującą chmurę mgły.
Kapitan Marchewa unosił się przy oknie i robił obrazki ikonografem.
— To niezwykłe — rzekł. — Z pewno ścią znajdziemy tu odpowiedzi na pytania, które dręczyły ludzkość od tysiącleci.
— Świetnie — odparł Rincewind. — Czy ktoś mógłby odczepić mi patelnię od pleców?
— Um — mruknął Leonard.
Była to sylaba dostatecznie niepokojąca, by dwaj pozostali spojrzeli na niego natychmiast.
— Wydaje się, że hm… tracimy powietrze nieco szybciej, niż przewidywałem — oznajmił geniusz. — Ale jestem pewien, że kadłub nie przepuszcza więcej, niż zaplanowano. Według pana Stibbonsa także spadamy szybciej. Eee… Trudno to jakoś łącznie wyjaśnić, zwłaszcza wobec nieznanych efektów działania pola magicznego Dysku… No tak… chyba nic nam nie zagrozi, jeśli przez cały czas będziemy nosić hełmy.