Выбрать главу

— Trochę bliżej świata jest przecież mnóstwo powietrza — zauważył Rincewind. — Czy nie moglibyśmy tam podlecieć i zwy czajnie otworzyć okno?

Leonard popatrzył smętnie na kłęby mgły przesłaniającej połowę pola widzenia.

— Poruszamy się bardzo szybko — tłumaczył powoli. — A powie trze przy tej prędkości… powietrze jest… cecha powietrza to… Powiedz, co rozumiesz pod pojęciem spadającej gwiazdy?

— Niby co chce pan przez to powiedzieć? — zapytał z irytacją Rincewind.

— Że zginiemy straszną śmiercią.

— Ach, to…

Leonard zastukał we wskaźnik na zbiornikach powietrza.

— Naprawdę nie sądzę, żebym aż tak się pomylił w oblicze …

Światło zalało kabinę.

„Latawiec” wznosił się pośród smużek mgły.

Załoga patrzyła.

— Nikt nam nigdy nie uwierzy — odezwał się wreszcie Marchewa. Skierował na widok ikonograf i nawet chochlik w jego wnętrzu, należący do gatunku, który rzadko poddawał się wrażeniom, rzucił krótkie „O rany!”, nim gorączkowo wziął się do malowania.

— Ja sam nie wierzę — oświadczył Rincewind. — A prze cież to widzę.

Wieża, jak gigantyczna masa skały, wyrastała z mgły. A po nad mgłą wznosiły się — ogromne jak światy — grzbiety czterech słoni. Załoga czuła się tak, jakby leciała przez wysoką na tysiące mil katedrę.

— To chyba żart — mruczał Rincewind. — Słonie podtrzymujące świat, cha, cha… I nagle człowiek je widzi…

— Moje farby, gdzie są moje farby… — mamrotał Leonard.

— Niektóre w wy chodku — przypomniał mag.

Marchewa odwrócił się ze zdziwieniem.

— A gdzie jest moje jabłko?

— Co? — Rincewind zdumiał się nagłą zmianą tematu.

— Właśnie nadgryzłem jabłko, zostawiłem je w powie trzu… i znik nęło.

Statek zatrzeszczał lekko w ja skrawym blasku słońca.

A przez kabinę, wirując powoli, przepłynął ogryzek.

— Mam nadzieję, że na pokładzie jest naprawdę tylko nas trzech — rzucił z nie winną miną Rincewind.

— Nie żartuj — obruszył się Marchewa. — Właz jest szczelnie zamknięty.

— Czyli twoje jabłko samo się zjadło?

Równocześnie spojrzeli na stos pakunków w siat kach w tylnej części kabiny.

— Znaczy… możecie mnie nazywać Panem Podejrzliwym — rzekł Rincewind — ale jeśli statek jest cięższy, niż sądził Leonard, i zuży wamy więcej powietrza, i jeszcze znika jedzenie…

— Nie sugerujesz chyba, że poniżej Krawędzi fruwają sobie jakieś potwory, które potrafią się przewiercić przez drewniany kadłub, co? — Marchewa dobył miecza.

— A to mi nie przyszło do głowy. Dobra robota.

— Interesujące — przyznał Leonard. — Byłaby to może krzyżówka ptaka z jakimś zwierzęciem dwudysznym. Coś podobnego do mątwy, zapewne, wykorzystujące strugi…

— Dzięki, dzięki, dzięki, tak!

Marchewa wyciągnął zwój koców ze stosu ładunków i spró bował się rozejrzeć w tyl nej części kabiny.

— Chyba widziałem, że coś się poruszyło — oświadczył. — Zaraz za zbiornikami powietrza…

Schylił się pod pękiem nart i zniknął w mroku. Usłyszeli jęk.

— Co? Co? — dopytywał się Rincewind.

— Znalazłem coś… wygląda jak… skórka… — Głos Marchewy dobiegał zduszony.

— To fascynujące — stwierdził Leonard, szkicując w no tesie. — Być może, po przedostaniu się na pokład gościnnego pojazdu istota taka dokonuje metamorfozy w…

Marchewa wynurzył się, niosąc nabitą na czubek miecza skórkę banana.

Rincewind przewrócił oczami.

— Mam bardzo konkretne przeczucia — powiedział.

— Ja również — zgodził się Marchewa.

Zajęło im to trochę czasu, w końcu jednak zdołali odepchnąć kufer ściereczek i wtedy nie pozostały już żadne kryjówki.

Zmartwiona twarz wyjrzała z gniazda, jakie zbudował sobie jej właściciel.

— Uuk? — powiedział.

Leonard westchnął, odłożył notes i otwo rzył skrzynkę omniskopu. Stuknął w niego raz czy dwa, aż zamigotał i ukazał zarys głowy.

Nabrał tchu.

— Ankh-Morpork, mamy orangutana…

* * *

Cohen schował miecz.

— Nie spodziewam się, żeby wiele stworów żyło tak wysoko — rzekł.

— Teraz jest jeszcze mniej — podsumował Caleb.

Ostatnia walka skończyła się w mgnie niu oka i trza sku kręgosłupa. Jakiekolwiek… stworzenia zastawiły pułapkę na Srebrną Ordę, uczyniły to w koń cowych momentach swego życia.

— Pierwotna magia musi tu być potężna — uznał Mały Willie. — Podejrzewam, że takie istoty uczą się nią żywić. Prędzej czy później coś nauczy się żyć w każ dym miejscu.

— Na pewno ta magia dobrze robi Wściekłemu Hamishowi — zauważył Cohen. — Przysiągłbym, że nie jest taki głuchy jak przedtem.

— Co?

— MÓWIĘ, ŻE NIE JESTEŚ TAKI GŁUCHY JAK PRZEDTEM!

— Ale nie musisz tak wrzeszczeć, chłopie.

— Jak myślicie, możemy je zjeść? — zainteresował się Mały Willie.

— Pewnie będą smakować trochę jak kurczak — uznał Caleb. — Wszystko tak smakuje, jak człowiek porządnie zgłodnieje.

— Zostawcie to mnie — zaproponowała pani McGarry. — Wy rozpalcie ogień, a ja się postaram, żeby smakowały bardziej jak kurczak niż… kurczak.

Cohen przeszedł do miejsca, gdzie minstrel siedział samotnie, zajęty szczątkami swojej lutni. Młodziakowi wyraźnie poprawił się nastrój, pomyślał Cohen. Prawie całkiem przestał jęczeć.

Usiadł obok.

— Co robisz, mały? — zapytał. — Widzę, że znalazłeś czaszkę.

— Zrobię z niej pudło rezonansowe — wyjaśnił minstrel. Zmartwił się nagle. — Chyba tak można, prawda?

— Pewno. To dobry koniec dla bohatera, kiedy przerobią jego kości na harfę czy coś. Powinna cudownie śpiewać.

— To będzie rodzaj liry — wyjaśnił minstrel. — Niestety, trochę prymitywna.

— Tym lepiej. Świetnie się nada do starych pieśni.

— Myślałem trochę o… o sadze — wyznał minstrel.

— Zuch chłopak, brawo. Dużo rzeczenia?

— Uhm… tak. Ale pomyślałem, że zacznę od legendy, jak to Mazda wykradł ogień bogom i oddał go ludzkości.

— Ładnie — zgodził się Cohen.

— A potem kilka wersów o tym, co mu za to zrobili. — Minstrel naciągnął strunę.

— Zrobili mu? Co mu zrobili? Uczynili go nieśmiertelnym!

— Eee… no tak. W pew nym sensie.

— Co rozumiesz przez to „w pewnym sensie”?

— To klasyczna mitologia, panie Cohenie — wyjaśnił minstrel. — Myślałem, że wszyscy wiedzą. Został na wieczność przykuty do skały, a co dziennie przylatuje orzeł i wy dziobuje mu wątrobę.

— To prawda?

— Wspomina o tym wiele klasycznych tekstów.

— Nie jestem zapalonym czytelnikiem — wyznał Cohen. — Przykuty do skały? Za pierwsze przewinienie? I co, ciągle tam jest?

— Wieczność jeszcze się nie skończyła, panie Cohenie.

— Musiał mieć strasznie wielką wątrobę.

— Zgodnie z le gendą, odrasta mu każdej nocy.

— Szkoda, że moje nerki nie potrafią — westchnął Cohen. Spojrzał na odległe chmury skrywające ośnieżony szczyt Cori Celesti. — Zniósł ogień dla wszystkich, a bogo wie zrobili mu coś takiego? No to będziemy musieli się tym zająć.

* * *