Выбрать главу
* * *

Na statku panowała cisza, jeśli nie liczyć szumu morza i ner wowego mamrotania Myślaka Stibbonsa, który usiłował wyregulować omniskop.

— Te krzyki… — odezwał się po chwili Mustrum Ridcully.

— Ale potem krzyknęli jeszcze raz, kilka sekund później — przypomniał Vetinari.

— A po kilku sekundach znowu — dodał dziekan.

— Myślałem, że omniskop może zajrzeć wszędzie — powiedział Vetinari, patrząc, jak pot ścieka z czoła Myślaka.

— Odpryski, tego, tracą chyba stabilność, jeśli są zbyt daleko od siebie — wyjaśnił Myślak. — No i… Nadal mamy parę tysięcy mil świata i słoni między nimi. Aha…

Omniskop zamigotał, po czym znowu zgasł.

— Dobry mag, ten Rincewind — rzucił kierownik studiów nieokreślonych. — Może niezbyt błyskotliwy, ale szczerze powiem, że nigdy nie pochwalałem tej całej inteligencji. Przereklamowany talent.

Uszy Myślaka spłonęły czerwienią.

— Może powinniśmy umieścić niedużą tabliczkę gdzieś na uniwersytecie — zaproponował Ridcully. — Nic krzykliwego, naturalnie.

— Czyżbyście zapomnieli, panowie? — wtrącił Vetinari. — Niedługo nie będzie już uniwersytetu.

— Aha. No cóż, zatem drobna oszczędność…

— Halo! Halo! Jest tam kto?

I rzeczywiście był: wyglądająca z omni skopu niewyraźna, ale rozpoznawalna twarz.

— Kapitan Marchewa! — huknął Ridcully. — Jak pan zdołał zmusić to do działania?

— Właśnie przestałem na tym siedzieć, proszę pana.

— Nic wam się nie stało? — spytał Myślak. — Słyszeliśmy krzyki!

— To wtedy, kiedy uderzyliśmy o grunt.

— Ale potem znowu słyszeliśmy krzyki.

— To prawdopodobnie wtedy, kiedy uderzyliśmy o grunt po raz drugi.

— A trzeci raz?

— Znowu grunt. Można powiedzieć, że przez jakiś czas lądowanie było niezbyt… stanowcze.

Patrycjusz pochylił się nad omniskopem.

— Gdzie jesteście?

— Tutaj, proszę pana. Na księżycu. Pan Stibbons miał rację. Rzeczywiście jest tu powietrze. Trochę rzadkie, ale wystarczające, jeśli już człowiek zaplanował sobie oddychanie.

— Pan Stibbons miał rację, tak? — Ridcully spojrzał na Myślaka. — W jaki sposób przewidział pan to tak dokładnie, panie Stibbons?

— Ja, tego… — Myślak poczuł na sobie spojrzenia magów. — Ja… — urwał. — Po prostu zgadłem, nadrektorze.

Magowie odprężyli się. Inteligencja bardzo ich niepokoiła, ale zgadywanie to coś, o co naprawdę chodzi w by ciu magiem.

— Dobra robota. — Ridcully pokiwał głową. — Proszę wytrzeć czoło, panie Stibbons. Znowu nam się udało.

— Pozwoliłem sobie poprosić Rincewinda, żeby zrobił obrazek, jak wbijam w grunt flagę Ankh-Morpork i obej muję księżyc we władanie w imieniu wszystkich narodów Dysku, wasza wysokość — mówił dalej Marchewa.

— Bardzo… patriotyczne — mruknął Patrycjusz. — Może nawet kiedyś je zawiadomię.

— Niestety, nie mogę tego pokazać przez omniskop, ponieważ wkrótce potem coś zjadło flagę. Tutaj… nie wszystko jest takie, jak się spodziewaliśmy.

* * *

Stanowczo były to smoki. Rincewind nie miał wątpliwości. Jednak normalne smoki bagienne przypominały tylko w taki sposób, jak chart przypomina małe, szczekliwe pieski z dużą liczbą Z i X w imio nach.

Zdawało się, że składają się tylko z nosa i smu kłego ciała, z dłuż szymi łapami niż odmiana bagienna; były tak srebrzyste, że sprawiały wrażenie księżycowego światła wykutego w kształt zwierzęcia.

I zionęły ogniem. Jednak nie z tego końca, który Rincewind do tej pory kojarzył ze smokami.

Najdziwniejsze zaś, jak stwierdził Leonard, że kiedy już człowiek przestał narzekać na ich budowę, nabierała wiele sensu. To przecież głupio, na przykład, żeby stworzenie latające posiadało broń, której użycie zatrzymuje je w po wietrzu.

Smoki wszelkich rozmiarów otaczały „Latawiec” i obser wowały go z cieka wością saren. Od czasu do czasu jeden czy dwa podskakiwały i odla tywały pchane ogniem, ale zaraz inne lądowały, by dołączyć do stada. Patrzyły na członków załogi, jakby oczekiwały, że zaczną pokazywać sztuczki albo wygłoszą mowę.

Była tu także zieleń, tyle że była srebrzysta. Księżycowa roślinność pokrywała niemal całą powierzchnię. Trzeci podskok „Latawca” i długi poślizg pozostawiły w niej wyraźną bruzdę. Liście…

— Nie ruszaj się, co? — Rincewind znów skupił uwagę na pacjencie, bo bibliotekarz zaczął się szarpać. Zasadniczy problem przy bandażowaniu głowy orangutana to wiedzieć, kiedy skończyć. — Sam jesteś sobie winien — tłumaczył. — Uprzedzałem przecież. Małe kroki, mówiłem. A nie wielkie skoki.

Marchewa i Le onard podskokami obchodzili „Latawiec” dookoła.

— Prawie nie ma uszkodzeń — stwierdził wynalazca, opadając wolno na ziemię. — Cała konstrukcja zadziwiająco dobrze przetrwała uderzenie. W do datku dziób jest lekko uniesiony. Przy tej ogólnej lekkości powinno to zupełnie wystarczyć do ponownego startu, choć może wystąpić pewien niewielki problem… Uciekaj stąd, dobrze?

Machnięciem odpędził małego srebrnego smoka, który obwąchiwał „Latawiec”. Zwierzak wystartował pionowo w górę na igle błękitnego płomienia.

— Nie mamy już karmy dla smoków — uprzedził Rincewind. — Sprawdzałem. Zbiornik paliwa pękł, kiedy wylądowaliśmy po raz pierwszy.

— Możemy je nakarmić tymi srebrnymi roślinami, prawda? — zaproponował Marchewa. — Tutejszym one chyba smakują.

— Czy to nie wspaniałe istoty? — zachwycił się Leonard, gdy eskadra smoków przefrunęła im nad głowami.

Odwrócili się, by na nie popatrzeć, a potem spojrzeli dalej. Chyba nie ma granicy, ile razy może człowieka zadziwić ten sam widok.

Księżyc wschodził nad światem i głowa słonia wypełniła sobą połowę nieba.

Była… po prostu wielka. Zbyt wielka, by ją opisać.

Czterej podróżnicy bez słowa wspięli się na niewielki wzgórek, by lepiej widzieć, i przez długą chwilę stali w mil czeniu. Obserwowały ich ciemne oczy wielkości oceanów. Ogromne sierpy kłów przesłaniały gwiazdy.

Nie było słychać żadnego dźwięku prócz z rzadka cichego pstryknięcia i szele stu, gdy chochlik w ikono grafie malował obrazek za obrazkiem.

Przestrzeń nie była wielka. Była po prostu niczym, a za tem — z punktu widzenia Rincewinda — nie było wobec czego odczuwać pokory. Ale świat był wielki, a słoń ogromny.

— Który to z nich ? — zapytał po chwili Leonard.

— Nie wiem — odpowiedział mu Marchewa. — Właściwie nie jestem pewien, czy kiedykolwiek w to wierzyłem. No, wie pan… w tego żółwia, słonie i całą resztę. I teraz, widząc to wszystko, czuję się bardzo… bardzo…

— Przerażony? — podpowiedział Rincewind.

— Nie.

— Niespokojny?

— Nie.

— Łatwo zastraszony?

— Nie.

Za Wodospadem Krawędziowym, pod białymi strzępami chmur, pojawiały się w polu widzenia kontynenty Dysku.

— Wiecie… z tak wysoka… prawie nie widać granic między państwami — stwierdził tęsknie Marchewa.

— To jakiś kłopot? — zdziwił się Leonard. — Chyba dałoby się coś z tym zrobić.

— Może duże, ale naprawdę duże budynki stojące rzędami wzdłuż linii granicznych — zaproponował Rincewind. — Albo… albo bardzo szerokie drogi. Można pomalować je na różne kolory, żeby nie było nieporozumień.