— Nie sugeruję przecież… — zaczął Marchewa. Potem urwał i tylko westchnął.
Patrzyli dalej, zafascynowani. Maleńkie iskierki na niebie wskazywały, gdzie kolejne stada smoków przelatują pomiędzy Dyskiem i księży cem.
— W domu nigdy takich nie widzimy — poskarżył się Rincewind.
— Podejrzewam, że smoki bagienne, małe biedactwa, są potomkami tutejszych — oświadczył Leonard. — Przystosowanymi do gęstego powietrza.
— Zastanawiam się — rzekł Marchewa — co jeszcze żyje tu w dole, o czym nic nie wiemy.
— No, zawsze pozostają jeszcze te niewidzialne stwory podobne do mątw, które wysysają całe powietrze z… — zaczął Rincewind, ale sarkazm nie działał tu zbyt dobrze. Wszechświat go rozcieńczał. Wielkie, poważne oczy na niebie go wysuszały.
Poza tym było tutaj zwyczajnie… za dużo. Wszystkiego za dużo. Nie był przyzwyczajony do oglądania tak wielkiej części wszechświata za jednym rzutem oka. Błękitny dysk świata, odsłaniający się z wolna w miarę wschodu księżyca, sprawiał wrażenie przytłoczonego.
— Wszystko jest za wielkie — mruknął Rincewind.
— Tak.
— Uuk.
Nie mieli nic do roboty. Mogli tylko czekać na wschód księżyca. Albo opadnięcie Dysku.
Marchewa ostrożnie wyjął małego smoka z kubka kawy.
— Te małe wszędzie się pchają — stwierdził. — Jak kociaki. Ale dorosłe utrzymują dystans i tylko patrzą.
— Czyli też jak koty — uznał Rincewind. Uniósł kapelusz i wy plątał smoka z wło sów.
— Może powinniśmy zabrać kilka z po wrotem?
— Wszystkie zabierzemy, jeśli nie będziemy uważać.
— Przypominają trochę Errola. — Marchewa westchnął. — Wiecie, tego smoka, który był maskotką straży. Uratował miasto, ponieważ nauczył się, eee… ziać ogniem do tyłu. Wszyscy myśleliśmy, że to nowa odmiana smoka — dodał — ale teraz wygląda na to, że cofnął się w roz woju. Czy pan Leonard wciąż jest na zewnątrz?
Obejrzeli się na Leonarda, który wziął sobie pół godziny wolnego, żeby coś namalować. Mały smok przysiadł mu na ramieniu.
— Powiedział, że nigdy już nie zobaczy takiego światła — wyjaśnił Rincewind. — I że musi namalować obraz. Dobrze mu idzie, mimo wszystko.
— Mimo jakie wszystko?
— Mimo że dwie tubki, jakich używa, zawierają pastę pomidorową i ser topiony.
— Powiedziałeś mu?
— Nie mogłem. Miał tyle entuzjazmu…
— Lepiej zacznijmy już karmić smoki. — Marchewa odstawił kubek.
— Dobrze. Czy mógłbyś odczepić mi tę patelnię od włosów? Proszę.
Pół godziny później migotanie ekranu omniskopu rozjaśniło kajutę Myślaka.
— Nakarmiliśmy smoki — poinformował Marchewa. — Rośliny tutaj są… dziwne. Wyglądają jak zrobione z jakie goś szklistego metalu. Leonard przedstawił dość niezwykłą teorię, że w ciągu dnia absorbują światło słoneczne, a po tem jarzą się nocą, w ten sposób tworząc „blask księżyca”. Smokom bardzo chyba zasmakowały. W każ dym razie niedługo odlatujemy. Chcę jeszcze zebrać trochę kamieni.
— Jestem przekonany, że się do czegoś przydadzą — mruknął Vetinari.
— Szczerze mówiąc, panie, będą bardzo cenne — zapewnił Myślak Stibbons.
— Doprawdy?
— Oczywiście. Mogą się okazać całkowicie różne od kamieni na Dysku!
— A je śli będą dokładnie takie same?
— Och, to będzie jeszcze ciekawsze!
Vetinari przyjrzał mu się bez słowa. Potrafił sobie radzić z więk szością typów umysłu, jednak ten, który najwyraźniej kierował Myślakiem Stibbonsem, należał do odmiany, dla której Patrycjusz musiał jeszcze znaleźć punkty zaczepienia. Najlepiej więc kiwać głową, uśmiechać się i poda wać mu kawałki maszynerii, które wyraźnie uznawał za bardzo ważne. Inaczej mógłby wpaść w amok.
— Dobra robota — pochwalił. — No tak, oczywiście… te kamienie mogą przecież zawierać jakieś cenne minerały, może nawet diamenty?
Myślak wzruszył ramionami.
— Nic o tym nie wiem. Ale mogą nam wiele powiedzieć o historii księżyca.
Patrycjusz zmarszczył brwi.
— Historii? — zdziwił się. — Przecież tam nikt… To znaczy brawo. Powiedz, młody człowieku, czy masz tu całą maszynerię, jakiej potrzebujesz?
Smoki bagienne przeżuwały księżycowe liście. Liście były metaliczne, o szkli stej powierzchni, a kiedy smoki je nadgryzały, na ich zębach pojawiały się drobne, niebieskie i zielone iskierki. Podróżnicy znieśli całe stosy liści i wysy pali je przed klatkami.
Niestety, jedynym badaczem, który mógłby zwrócić uwagę, że księżycowe smoki z rzadka zjadają pojedynczy liść, był Leonard, a on zajął się malowaniem.
Smoki bagienne za to przystosowały się do zjadania dużych ilości pożywienia w ener getycznie ubogim środowisku Dysku.
Żołądki, przyzwyczajone do transmutacji odpowiednika czerstwych ciasteczek w uży teczny płomień, przyjmowały teraz wielkie porcje dielektrycznych powierzchni naładowanych niemal czystą energią. Był to dla nich pokarm bogów.
Pozostało tylko kwestią czasu, nim któremuś ze smoków się odbije.
Cały Dysk był… Właściwie stanowiło to pewien problem, w każ dym razie z punktu widzenia Rincewinda. Teraz leżał w dole. Wyglądał na leżący w dole, nawet jeśli naprawdę był raczej z przodu. Rincewind nie mógł się pozbyć strasznego przeczucia, że kiedy tylko „Latawiec” wystartuje, zwyczajnie spadnie między te odległe, pierzaste chmury.
Bibliotekarz pomagał mu wciągnąć skrzydło po jego stronie — Leonard przygotowywał się do odlotu.
— No niby wiem, że mamy skrzydła i w ogóle — tłumaczył mag. — Po prostu nie czuję się dobrze w oto czeniu, gdzie wszystkie kierunki to dół.
— Uuk.
— Nie wiem, co właściwie mam mu powiedzieć. „Nie rozsadzaj świata” to bardzo przekonujący argument jak dla mnie. Ja bym posłuchał. Poza tym nie podoba mi się pomysł wyprawy w bli skie okolice bogów. Wiesz, oni nas traktują jak zabawki.
I nie zdają sobie sprawy, dodał już w my ślach, jak łatwo urywają się nam ręce i nogi.
— Uuk?
— Słucham? Naprawdę?
— Uuk.
— Istnieje… bóg małp?
— Uuk?
— Nie, nie, w po rządku, dlaczego by nie. Ale to nie któreś z na szych lokalnych bóstw?
— Iik.
— Aha, Kontynent Przeciwwagi… No tak, oni tam… — spojrzał w okno i zadrżał — …tam na dole wierzą chyba we wszystko.
Stuknęło głośno, kiedy zaskoczyła zapadka.
— Dziękuję, panowie — powiedział Leonard. — Jeśli zechcecie teraz zająć miejsca, możemy…
Wstrząs eksplozji zakołysał „Latawcem” i prze wrócił Rincewinda.
— To ciekawe, jeden ze smoków najwyraźniej odpalił trochę wcześ…
— Oto! — powiedział Cohen, stając w bo haterskiej pozie.
Srebrna Orda rozejrzała się niepewnie.
— Oto co? — spytał Złowrogi Harry.
— Oto świątynie bogów! — rzekł Cohen, znów stając w od powiedniej pozie.
— No tak, widzim — zapewnił go Caleb. — Jakoś ci plecy zesztywniały czy co?
— Zapisz, że rzekłem „Oto!” — Cohen zwrócił się do minstrela. — Nie musisz notować całej reszty.
— A czy mógłbyś powiedzieć…
— Rzec!
— Przepraszam, rzec: „Oto cytadele bogów”? Takie zdanie ma lepszy rytm.