— Ha! To mi coś przypomina — wtrącił Truckle. — Pamiętasz, Hamish? Ty i ja zaciągnęliśmy się do księcia Leofrica Legalnego, kiedy dokonał inwazji na Nictofiord.
— Nu, pamiętam.
— Przeklęta bitwa trwała pięć dni — opowiadał Truckle — bo księżna wyszywała gobelin dla jej upamiętnienia. Tak było. Musieliśmy ciągle powtarzać walki, a kosz towało to jak demony, zwłaszcza kiedy zmieniała igły. Na polu bitwy nie ma miejsca dla mediów, zawsze to powtarzam.
— Aha! I pa miętam, jak żeś zrobił nieprzyzwoity gest w stronę dam. — Hamish zarechotał głośno. — Widział żem potem ten gobelin w zamku Rosante, lata później, ale od razu żem poznał, że to ty!
— He, he, he… — zaśmiał się Truckle.
— Cieszcie się — burknął Cohen. — Ale co się dzieje z tymi bohaterami, którzy nie są zapamiętani w pie śniach i sa gach? No? Co o nich powiecie?
— Co? Jacy bohaterowie, co nie są pamiętani w pie śniach i sa gach?
— No właśnie!
— Jaki jest plan? — zainteresował się Złowrogi Harry, który obserwował migotliwy blask nad miastem bogów.
— Plan? — zdziwił się Cohen. — Myślałem, że wiesz. Zamierzamy przekraść się do środka, rozbić zapalnik i uciekać jak wszystkie demony.
— No tak, ale jak planujecie tego dokonać? — nie ustępował Harry. Westchnął ciężko, widząc ich miny.
— Nie macie planu, prawda? — stwierdził ze znużeniem. — Zamierzaliście po prostu wbiec tam pędem. Bohaterowie nigdy nie planują. Plany zawsze zostają do opracowywania władcom ciemności. To przecież siedziba bogów, chłopaki! Myślicie, że nie zauważą, jak po okolicy kręci się banda ludzi?
— Zamierzaliśmy polec wspaniałą śmiercią — wyjaśnił Cohen.
— Jasne, oczywiście. Ale potem. Niech mnie… słuchajcie, wyrzuciliby mnie z tajnego stowarzyszenia groźnych szaleńców, gdybym pozwolił wam na taki atak. — Złowrogi Harry pokręcił głową. — Istnieją setki bogów, zgadza się? Wszyscy o tym wiedzą. I przez cały czas pojawiają się nowi. I co ? Czy jakiś plan nie zaczął się już rysować? Ktoś ma pomysł?
Truckle podniósł rękę.
— Wbiegamy pędem?
— Tak, wszyscy jesteśmy przecież prawdziwymi bohaterami, co? Otóż nie. Nie to miałem na myśli. Chłopaki, macie szczęście, że się do was przyłączyłem…
Kierownik studiów nieokreślonych zauważył światełko na księżycu. Stał akurat oparty o re ling, by spokojnie wypalić wieczornego papierosa.
Nie był magiem ambitnym. Zwykle koncentrował się przede wszystkim na unikaniu kłopotów oraz wszelkich męczących zajęć. Najlepszą cechą studiów nieokreślonych było to, że nikt nie potrafił dokładnie określić, czego dotyczą. A to dawało mu sporo wolnego czasu.
Przez chwilę obserwował bladą tarczę księżyca, po czym odszukał zajętego wędkowaniem nadrektora.
— Mustrum, czy księżyc powinien tak robić? — zapytał.
Ridcully uniósł głowę.
— Wielkie nieba! Stibbons! Gdzież ten chłopak się podział?
Myślaka zlokalizowano w koi, gdzie padł w ubraniu i za snął. Na wpół rozbudzonego wciągnięto go na drabinkę, ale kiedy zobaczył niebo, natychmiast odzyskał przytomność umysłu.
— Czy on powinien tak robić? — zapytał Ridcully, wskazując księżyc.
— Nie, nadrektorze. Stanowczo nie powinien.
— Mamy więc określony problem? — wtrącił z na dzieją kierownik studiów nieokreślonych.
— Oczywiście! Gdzie omniskop? Czy ktoś próbował z nimi rozmawiać?
— No tak. W takim razie to nie moja dziedzina — stwierdził kierownik studiów nieokreślonych, wycofując się dyskretnie. — Przykro mi. Pomógłbym, gdybym mógł. Widzę, że jesteście zajęci. Przepraszam.
Wszystkie smoki już odpaliły. Rincewind czuł, jak coś przepycha mu gałki oczne w tył głowy.
Leonard w są siednim fotelu był nieprzytomny. Marchewa prawdopodobnie leżał wśród szczątków ciśniętych w drugi koniec kabiny.
Sądząc po złowieszczych trzaskach i zapa chu, orangutan wisiał, trzymając się oparcia fotela Rincewinda.
A w do datku, kiedy udało mu się odwrócić głowę i spoj rzeć przez okno, zobaczył jedną ze smoczych kapsuł stojącą w ogniu. Nic dziwnego — płomień smoków był niemal czysto biały.
Leonard wspominał o którejś z tych dźwigni… Rincewind patrzył na nie przez czerwoną mgłę. „Gdybyśmy musieli odrzucić wszystkie smoki — mówił Leonard — trzeba…”. Co trzeba? Która dźwignia? Szczerze mówiąc, w ta kiej chwili wybór był oczywisty.
Rincewind, z za mglonym wzrokiem, ze słuchem atakowanym odgłosami cierpiącego statku, szarpnął jedyną, do której mógł dosięgnąć.
Nie mogę umieścić tego w sadze, myślał minstrel. Nikt nie uwierzy. Przecież normalnie nikt mi w ży ciu nie uwierzy…
— Zaufajcie mi, dobrze? — mówił Złowrogi Harry do ordyńców. — Znaczy, naturalnie, nie jestem godny zaufania, przyznaję, tu jednak wchodzi w grę kwestia dumy zawodowej. Zaufajcie mi. To zadziała. Założę się, że nawet bogowie nie znają wszystkich bogów. Mam rację?
— Czuję się jak normalny czubek z tymi skrzydłami — poskarżył się Caleb.
— Pani McGarry bardzo się przy nich napracowała, więc nie narzekaj — burknął Złowrogi Harry. — Świetnie wyglądasz jak na boga miłości. Jakiej miłości, wolałbym nie mówić. A ty jesteś…
— Bogiem ryb, Harry — wyjaśnił Cohen, który przykleił sobie łuski na skórze i przy gotował coś w ro dzaju rybiego hełmu z jed nego z byłych przeciwników.
Złowrogi Harry starał się oddychać powoli.
— Dobrze, dobrze. Bardzo stary bóg ryb, tak. A ty, Truckle, jesteś…
— …bogiem przeklinania jak demony — oznajmił stanowczo Truckle Nieuprzejmy.
— Ehm… to całkiem możliwe — wtrącił minstrel, gdy Złowrogi Harry zmarszczył czoło. — W końcu istnieją muzy tańca, śpiewu, a na wet muza poezji erotycznej…
— To akurat łatwe — rzucił Truckle lekceważąco. — W Quir mie żyła mieszczanka jedna, co chwyt…
— Dobrze, dobrze, wystarczy. A ty, Hamish?
— Bóg rzeczy.
— Jakich rzeczy?
Hamish wzruszył ramionami. Nie osiągnął tak zaawansowanego wieku dzięki niepotrzebnie rozwiniętej wyobraźni.
— No, różności — powiedział. — Może zgubionych rzeczy? Takich tam, co se leżą dookoła.
Srebrna Orda spojrzała na minstrela, który po krótkim zastanowieniu skinął głową.
— Może się udać — uznał.
Złowrogi Harry podszedł do Małego Williego.
— Willie, dlaczego masz pomidora na głowie i mar chew w uchu ?
Mały Willie uśmiechnął się z dumą.
— To ci się spodoba — zapewnił. — Bóg bycia komuś niedobrze.
— To już było — oświadczył minstrel, nim Harry zdążył odpowiedzieć. — Vometia. Bogini w Ankh -Morpork, tysiące lat temu. Złożyć ofiarę Vometii znaczyło…
— Więc lepiej wymyśl coś innego — rzucił Harry.
— Tak? — oburzył się Willie. — A ty niby kim będziesz?
— Ja… no… ja będę bóstwem ciemności — wyjaśnił Złowrogi. — Zawsze jest ich sporo…
— Zaraz! Nie mówiłeś, że możemy być demoniczni — zaprotestował Caleb. — Jak mogę być demoniczny, to raczej mnie demony porwą, niż zostanę tym kretynem kupidynem.
— Bo jakbym powiedział, że możemy być demonami, wszyscy byście chcieli być demonami — zauważył Harry. — I tak od paru godzin się kłócimy. Zresztą inni bogowie wyczują, że coś śmierdzi, jeśli nagle zjawi się cała banda bóstw ciemności.