— To dobrze. Proponuję, żebyś poświęcił się budzeniu Leonarda — rzekł Patrycjusz. Zwrócił się do Myślaka: — Pan osobiście nie studiował klasyki, młody człowieku? Wiem, że Leonard to robił.
— No… nie.
— Książę Haran to legendarny klatchiański bohater, który opłynął świat dookoła — wyjaśnił Patrycjusz. — Jego statek był wyposażony w ma giczny rumpel, sterował sam, kiedy książę zasypiał. Gdybym mógł jeszcze w czymś pomóc, proszę się nie krępować.
Złowrogi Harry zamarł przerażony. Cohen zbliżał się po śniegu z unie sioną ręką.
— Uprzedziłeś bogów, Harry — powiedział.
— Wszyscy żeśmy słyszeli — dodał Hamish.
— Ale to nie szkodzi — uznał Cohen. — Będzie ciekawiej.
Dłoń opadła, klepiąc niskiego człowieczka w ramię.
— Pomyśleliśmy sobie, że Złowrogi Harry może i jest tępy jak cegła, ale zdradzić nas w takiej chwili… Trzeba mieć nerwy — rzekł Cohen. — Znałem swego czasu kilku złych władców ciemności, Harry, ale tobie uczciwie muszę przyznać trzy duże łby goblinów za styl. Może i nigdy ci się nie udało wejść do towarzystwa, no wiesz, wielkich władców ciemności, ale jesteś… tak, Harry, jesteś zbudowany z Nie właściwego Materiału.
— Lubimy takich, co nie rzucają swoich katapult oblężniczych, choćby byli w mniej szości — zapewnił Mały Willie.
Złowrogi Harry spuścił głowę i prze stąpił z nogi na nogę. Na jego twarzy ścierały się ulga i duma.
— Miło, że to doceniacie, chłopaki — powiedział. — Znaczy, no wiecie, gdyby to ode mnie zależało, przecież bym wam tego nie zrobił, ale muszę dbać o reputa cję i…
— Powiedziałem, że rozumiemy — uspokoił go Cohen. — Tak samo jest z nami. Widzisz, że pędzi na ciebie wielki kosmaty stwór, to nie zastanawiasz się, czy to nie rzadki gatunek na granicy wymarcia, tylko odrąbujesz mu głowę. Bo na tym polega bohaterowanie, mam rację? A ty widzisz kogoś i zdra dzasz go, ledwie mrugnie okiem. Bo taka jest praca czarnego charakteru.
Reszta Ordy wydała pomruk aprobaty. W pe wien niezwykły sposób to także było elementem Kodeksu.
— Pozwolicie mu odejść? — zdziwił się minstrel.
— Oczywiście. Nie uważałeś, mały. Władca ciemności zawsze ucieka. Ale zaznacz w pie śni, że nas zdradził. Zrobi dobre wrażenie.
— Słuchajcie… no… Czy można by dodać, że okrutnie próbowałem poderżnąć wam gardła?
— Jasne — zgodził się wielkodusznie Cohen. — Zapisz, mały, że Harry walczył niczym tygrys o czar nym sercu.
Harry otarł łzę z oka.
— Dzięki, chłopaki. Nie wiem, co powiedzieć. Nie zapomnę wam tego. Może dzięki temu nadejdą jeszcze dla mnie lepsze czasy.
— Ale zrób nam przysługę i dopil nuj, żeby bard wrócił bezpiecznie, dobrze? — poprosił Cohen.
— Pewnie — obiecał Harry.
— Ehm… Ja nie wracam — oznajmił minstrel.
Zaskoczył tym wszystkich. I z pew nością zaskoczył sam siebie. Ale życie nagle otworzyło przed nim dwie drogi. Jedna prowadziła z po wrotem do śpiewania pieśni o miło ści i kwia tach; druga mogła go zaprowadzić dokądkolwiek. A w tych starcach było coś takiego, co pierwszy wybór czyniło zupełnie niemożliwym. Nie potrafiłby tego wytłumaczyć. Po prostu tak było.
— Musisz przecież wrócić i… — zaczął Cohen.
— Nie. Muszę zobaczyć, jak to się skończy. Pewnie zwariowałem, ale tego właśnie chcę.
— Ten kawałek możesz sobie wymyślić — wtrąciła Vena.
— Nie, proszę pani — odparł minstrel. — Chyba nie mogę. Nie sądzę, żeby ta wyprawa skończyła się w sposób, jaki potrafiłbym sobie wyobrazić. Nie kiedy widzę pana Cohena w jego rybim hełmie i pana Williego jako boga bycia komuś niedobrze po raz drugi, pan Lęk może tu na mnie zaczekać. I nic mi przecież nie grozi. Niezależnie od wszystkiego, kiedy bogowie odkryją, że atakuje ich człowiek z pomi dorem na głowie i drugi, przebrany za muzę przekleństw, to naprawdę, ale to naprawdę będzie im zależało, żeby cały świat wiedział, co się zdarzyło potem.
Leonard wciąż był nieprzytomny. Rincewind próbował ocierać mu czoło mokrą gąbką.
— Oczywiście, że mu się przyglądałem — zapewnił Marchewa, zerkając na poruszające się wolno dźwignie. — Ale to on zbudował „Latawca”, więc dla niego wszystko było proste. Ehm… tego bym nie dotykał…
Bibliotekarz wciągnął się na fotel pilota i obwą chiwał dźwignie. Gdzieś pod nimi stukał i brzę czał automatyczny rumpel.
— Będziemy musieli szybko coś wymyślić — stwierdził Rincewind. — Statek nie będzie sam sobą sterował w nie skończoność.
— Może gdybyśmy delikatnie… Lepiej tego nie robić…
Bibliotekarz pobieżnie obejrzał pedały. Potem jedną ręką odepchnął Marchewę, a drugą zdjął z haka okulary ochronne Leonarda. Objął stopami pedały. Pchnął dźwignię uruchamiającą rumpel księcia Harana i gdzieś w głębi, pod jego stopami, coś głośno brzęknęło.
Statek zadygotał, a biblio tekarz rozprostował palce, przebierał nimi przez chwilę, po czym chwycił dwie największe dźwignie.
Marchewa i Rin cewind rzucili się do foteli.
Bramy Dunmanifestin rozwarły się, na pozór same z siebie. Srebrna Orda wkroczyła do wnętrza. Trzymali się blisko siebie i rozglą dali podejrzliwie.
— Lepiej zrób sobie zakładki dla nas w swoim notesie, mały — szepnął Cohen. — Nie tego się spodziewałem.
— Nie rozumiem — odpowiedział minstrel.
— Powinny się tu odbywać hulanki w wiel kiej hali — wyjaśnił Mały Willie. — A są … sklepy. I każdy bóg ma inny rozmiar.
— Bogowie mogą być każdej wielkości — stwierdził Cohen, gdy zobaczył zbliżającą się grupę bóstw.
— Może lepiej… wpadniem tu innym razem? — zaproponował Caleb.
Wrota zatrzasnęły się za nimi.
— Nie — rzekł Cohen.
Nagle otoczył ich tłum.
— Jesteście pewnie nowymi bogami — zagrzmiał głos z nieba. — Witajcie w Dun manifestin. Chodźcie z nami.
— O, bóg ryb — odezwał się jakiś bóg, zrównując się z Cohe nem. — I jak tam ryby, wasza potężność?
— Eee… Co? Aha… Są, no… mokre. Ciągle bardzo mokre.
— A rzeczy ? — Bogini zwróciła się do Hamisha. — Jak tam rzeczy?
— Ciągle se leżą dookoła.
— Czy jesteś wszechmocny?
— Tak, skarbie, ale biere na to pigułki.
— A ty jesteś muzą przekleństw? — zapytał inny bóg Truckle'a.
— Prawda jak demony — odparł desperacko Truckle.
Cohen uniósł wzrok i zoba czył Offlera, boga krokodyla. Nietrudno było go rozpoznać, zresztą Cohen widywał go już wiele razy. Jego posągi w świą tyniach na całym świecie całkiem udatnie oddawały podobieństwo. Była to może właściwa chwila na refleksję, że tak wiele z owych świątyń znacznie zubożało wskutek działań Cohena. Cohen jednak nie tracił czasu na refleksje, gdyż nie zwykł się nimi zajmować.
Wydawało mu się za to, że Orda jest gdzieś zaganiana.
— Dokąd idziemy, przyjacielu? — zapytał.
— Fofaczeć na gfę, fasza fybość — wyjaśnił Offler.
— A tak, Tę, którą wy… my, bogowie, rozgrywamy na… śmiertelnikami.
— W samej rzeczy — przyznał inny bóg. — A obec nie odkryliśmy grupę śmiertelników rzeczywiście atakujących Dunmanifestin.