Выбрать главу

— To dobrze. Proponuję, żebyś poświęcił się budzeniu Leonarda — rzekł Patrycjusz. Zwrócił się do Myślaka: — Pan osobiście nie studiował klasyki, młody człowieku? Wiem, że Leonard to robił.

— No… nie.

— Książę Haran to legendarny klatchiański bohater, który opłynął świat dookoła — wyjaśnił Patrycjusz. — Jego statek był wyposażony w ma giczny rumpel, sterował sam, kiedy książę zasypiał. Gdybym mógł jeszcze w czymś pomóc, proszę się nie krępować.

* * *

Złowrogi Harry zamarł przerażony. Cohen zbliżał się po śniegu z unie sioną ręką.

— Uprzedziłeś bogów, Harry — powiedział.

— Wszyscy żeśmy słyszeli — dodał Hamish.

— Ale to nie szkodzi — uznał Cohen. — Będzie ciekawiej.

Dłoń opadła, klepiąc niskiego człowieczka w ramię.

— Pomyśleliśmy sobie, że Złowrogi Harry może i jest tępy jak cegła, ale zdradzić nas w takiej chwili… Trzeba mieć nerwy — rzekł Cohen. — Znałem swego czasu kilku złych władców ciemności, Harry, ale tobie uczciwie muszę przyznać trzy duże łby goblinów za styl. Może i nigdy ci się nie udało wejść do towarzystwa, no wiesz, wielkich władców ciemności, ale jesteś… tak, Harry, jesteś zbudowany z Nie właściwego Materiału.

— Lubimy takich, co nie rzucają swoich katapult oblężniczych, choćby byli w mniej szości — zapewnił Mały Willie.

Złowrogi Harry spuścił głowę i prze stąpił z nogi na nogę. Na jego twarzy ścierały się ulga i duma.

— Miło, że to doceniacie, chłopaki — powiedział. — Znaczy, no wiecie, gdyby to ode mnie zależało, przecież bym wam tego nie zrobił, ale muszę dbać o reputa cję i…

— Powiedziałem, że rozumiemy — uspokoił go Cohen. — Tak samo jest z nami. Widzisz, że pędzi na ciebie wielki kosmaty stwór, to nie zastanawiasz się, czy to nie rzadki gatunek na granicy wymarcia, tylko odrąbujesz mu głowę. Bo na tym polega bohaterowanie, mam rację? A ty widzisz kogoś i zdra dzasz go, ledwie mrugnie okiem. Bo taka jest praca czarnego charakteru.

Reszta Ordy wydała pomruk aprobaty. W pe wien niezwykły sposób to także było elementem Kodeksu.

— Pozwolicie mu odejść? — zdziwił się minstrel.

— Oczywiście. Nie uważałeś, mały. Władca ciemności zawsze ucieka. Ale zaznacz w pie śni, że nas zdradził. Zrobi dobre wrażenie.

— Słuchajcie… no… Czy można by dodać, że okrutnie próbowałem poderżnąć wam gardła?

— Jasne — zgodził się wielkodusznie Cohen. — Zapisz, mały, że Harry walczył niczym tygrys o czar nym sercu.

Harry otarł łzę z oka.

— Dzięki, chłopaki. Nie wiem, co powiedzieć. Nie zapomnę wam tego. Może dzięki temu nadejdą jeszcze dla mnie lepsze czasy.

— Ale zrób nam przysługę i dopil nuj, żeby bard wrócił bezpiecznie, dobrze? — poprosił Cohen.

— Pewnie — obiecał Harry.

— Ehm… Ja nie wracam — oznajmił minstrel.

Zaskoczył tym wszystkich. I z pew nością zaskoczył sam siebie. Ale życie nagle otworzyło przed nim dwie drogi. Jedna prowadziła z po wrotem do śpiewania pieśni o miło ści i kwia tach; druga mogła go zaprowadzić dokądkolwiek. A w tych starcach było coś takiego, co pierwszy wybór czyniło zupełnie niemożliwym. Nie potrafiłby tego wytłumaczyć. Po prostu tak było.

— Musisz przecież wrócić i… — zaczął Cohen.

— Nie. Muszę zobaczyć, jak to się skończy. Pewnie zwariowałem, ale tego właśnie chcę.

— Ten kawałek możesz sobie wymyślić — wtrąciła Vena.

— Nie, proszę pani — odparł minstrel. — Chyba nie mogę. Nie sądzę, żeby ta wyprawa skończyła się w sposób, jaki potrafiłbym sobie wyobrazić. Nie kiedy widzę pana Cohena w jego rybim hełmie i pana Williego jako boga bycia komuś niedobrze po raz drugi, pan Lęk może tu na mnie zaczekać. I nic mi przecież nie grozi. Niezależnie od wszystkiego, kiedy bogowie odkryją, że atakuje ich człowiek z pomi dorem na głowie i drugi, przebrany za muzę przekleństw, to naprawdę, ale to naprawdę będzie im zależało, żeby cały świat wiedział, co się zdarzyło potem.

* * *

Leonard wciąż był nieprzytomny. Rincewind próbował ocierać mu czoło mokrą gąbką.

— Oczywiście, że mu się przyglądałem — zapewnił Marchewa, zerkając na poruszające się wolno dźwignie. — Ale to on zbudował „Latawca”, więc dla niego wszystko było proste. Ehm… tego bym nie dotykał…

Bibliotekarz wciągnął się na fotel pilota i obwą chiwał dźwignie. Gdzieś pod nimi stukał i brzę czał automatyczny rumpel.

— Będziemy musieli szybko coś wymyślić — stwierdził Rincewind. — Statek nie będzie sam sobą sterował w nie skończoność.

— Może gdybyśmy delikatnie… Lepiej tego nie robić…

Bibliotekarz pobieżnie obejrzał pedały. Potem jedną ręką odepchnął Marchewę, a drugą zdjął z haka okulary ochronne Leonarda. Objął stopami pedały. Pchnął dźwignię uruchamiającą rumpel księcia Harana i gdzieś w głębi, pod jego stopami, coś głośno brzęknęło.

Statek zadygotał, a biblio tekarz rozprostował palce, przebierał nimi przez chwilę, po czym chwycił dwie największe dźwignie.

Marchewa i Rin cewind rzucili się do foteli.

* * *

Bramy Dunmanifestin rozwarły się, na pozór same z siebie. Srebrna Orda wkroczyła do wnętrza. Trzymali się blisko siebie i rozglą dali podejrzliwie.

— Lepiej zrób sobie zakładki dla nas w swoim notesie, mały — szepnął Cohen. — Nie tego się spodziewałem.

— Nie rozumiem — odpowiedział minstrel.

— Powinny się tu odbywać hulanki w wiel kiej hali — wyjaśnił Mały Willie. — A są … sklepy. I każdy bóg ma inny rozmiar.

— Bogowie mogą być każdej wielkości — stwierdził Cohen, gdy zobaczył zbliżającą się grupę bóstw.

— Może lepiej… wpadniem tu innym razem? — zaproponował Caleb.

Wrota zatrzasnęły się za nimi.

— Nie — rzekł Cohen.

Nagle otoczył ich tłum.

— Jesteście pewnie nowymi bogami — zagrzmiał głos z nieba.  — Witajcie w Dun manifestin. Chodźcie z nami.

— O, bóg ryb — odezwał się jakiś bóg, zrównując się z Cohe nem. — I jak tam ryby, wasza potężność?

— Eee… Co? Aha… Są, no… mokre. Ciągle bardzo mokre.

— A rzeczy ? — Bogini zwróciła się do Hamisha. — Jak tam rzeczy?

— Ciągle se leżą dookoła.

— Czy jesteś wszechmocny?

— Tak, skarbie, ale biere na to pigułki.

— A ty jesteś muzą przekleństw? — zapytał inny bóg Truckle'a.

— Prawda jak demony — odparł desperacko Truckle.

Cohen uniósł wzrok i zoba czył Offlera, boga krokodyla. Nietrudno było go rozpoznać, zresztą Cohen widywał go już wiele razy. Jego posągi w świą tyniach na całym świecie całkiem udatnie oddawały podobieństwo. Była to może właściwa chwila na refleksję, że tak wiele z owych świątyń znacznie zubożało wskutek działań Cohena. Cohen jednak nie tracił czasu na refleksje, gdyż nie zwykł się nimi zajmować.

Wydawało mu się za to, że Orda jest gdzieś zaganiana.

— Dokąd idziemy, przyjacielu? — zapytał.

— Fofaczeć na gfę, fasza fybość — wyjaśnił Offler.

— A tak, Tę, którą wy… my, bogowie, rozgrywamy na… śmiertelnikami.

— W samej rzeczy — przyznał inny bóg. — A obec nie odkryliśmy grupę śmiertelników rzeczywiście atakujących Dunmanifestin.