— Z wiel kim mieczem — wymamrotał pan Slant.
— Perswazja przybiera różne formy. Nie, zgadzam się z nadrektorem Ridcullym, że posłanie kapitana Marchewy to znakomity pomysł.
— Co? — zdziwił się Ridcully. — Czy ja coś mówiłem?
— Czy sądzi pan, że wysłanie kapitana Marchewy to znakomity pomysł?
— Co? Aha. Tak. Dobry chłopak. Gorliwy. Ma miecz.
— Zgadzam się z panem — odparł Patrycjusz. Umiał kierować komitetami. — Musimy się spieszyć, panowie. Flotylla powinna jutro wypłynąć. Potrzebny nam jeszcze trzeci członek załogi…
Ktoś zastukał do drzwi. Vetinari skinął na woźnego uniwersyteckiego, żeby otworzył.
Mag, znany jako Rincewind, wkroczył do pokoju. Podszedł blady i za trzymał się obok stołu.
— Nie chcę zgłaszać się na ochotnika do tej misji — oznajmił.
— Przepraszam? — nie zrozumiał Vetinari.
— Nie chcę się zgłaszać na ochotnika.
— Nikt o to nie prosił.
Ridcully ze znużeniem pogroził mu palcem.
— Ale poproszą, na pewno. Ktoś powie: Zaraz, Rincewind miewał przygody, zna Srebrną Ordę, wie wszystko o okrut nej i nie zwykłej geografii, świetnie się nadaje na wyprawę. — Westchnął ciężko. — Potem ja ucieknę i scho wam się w jakiejś skrzyni, którą i tak załadują na ten latający statek. Albo nastąpi cały łańcuch przypadków, które doprowadzą do tego samego. Może mi pan wierzyć. Wiem, jak funkcjonuje moje życie. Dlatego pomyślałem, że pominę wszystkie te działania i od razu powiem, że nie chcę się zgłaszać na ochotnika.
— Mam wrażenie, że pominąłeś któryś z lo gicznych kroków — zauważył Patrycjusz.
— Nie, proszę pana. To bardzo proste. Zgłaszam się na ochotnika. Po prostu tego nie chcę. Ale w końcu czy to kiedykolwiek miało znaczenie?
— Coś w tym jest, wiecie… — wtrącił Ridcully. — On zawsze wraca cało z najróż niejszych…
— Widzicie? — Rincewind rzucił Vetinariemu smętny uśmiech. — Przeżywam swoje życie już bardzo długo. Wiem, jak to działa.
W pobliżu Osi zawsze grasowali rabusie. Różne bogactwa można było znaleźć w za gubionych dolinach i zaka zanych świątyniach, a także u słabiej przygotowanych wędrowców. Zbyt wielu ludzi, wymieniając wszystkie niebezpieczeństwa czyhające na poszukiwacza zaginionego skarbu albo starożytnej mądrości, zapominało umieścić na szczycie listy „człowieka, który przybył chwilę wcześniej lub później”.
Jedna z grup rabusiów patrolowała swoją ulubioną okolicę, kiedy odkryła najpierw pięknie osiodłanego rumaka bojowego przywiązanego do oszronionego drzewa. Potem zobaczyli ognisko płonące w nie wielkim zagłębieniu, osłaniającym je od wiatru. W końcu zauważyli kobietę.
Była atrakcyjna — może nie w tej chwili, ale jakieś trzydzieści lat temu. Teraz przypominała nauczycielkę, jaką człowiek chciałby mieć w pierw szej klasie; pełną zrozumienia dla drobnych życiowych incydentów, takich jak na przykład but, do którego ktoś nasiusiał.
Siedziała otulona kocem, dla ochrony przed zimnem. Robiła na drutach. Obok, wbity w śnieg, tkwił największy miecz, jaki złodzieje w ży ciu widzieli.
Inteligentni rabusie zaczęliby liczyć elementy niepasujące do obrazka. Ci jednak należeli do innego typu — typu, dla którego wynaleziono ewolucję.
Kobieta uniosła głowę, skinęła im, po czym wróciła do robótki.
— No, no, co my tu mamy? — odezwał się herszt. — Czy…
— Przytrzymaj to, młody człowieku, dobrze? — poprosiła kobieta, wstając. — Wystaw kciuki. To potrwa tylko chwilę. Muszę zwinąć nowy kłębek. Miałam właśnie nadzieję, że ktoś się zjawi…
Podniosła motek wełny. Rabuś wziął go niepewnie, świadom złośliwych uśmieszków na twarzach kompanów. Wyciągnął jednak ręce z miną, która — miał nadzieję — dostatecznie groźnie wyrażała zdanie: „Biedaczka niczego nie podejrzewa”.
— Tak dobrze — stwierdziła staruszka i cofnęła się o krok. Kopnęła herszta mocno w kro cze, metodą niezwykle skuteczną, choć niezbyt uchodzącą damie. Gdy padał, schyliła się błyskawicznie, złapała kociołek, rzuciła nim celnie w twarz pierwszego zbója i zanim zdążył upaść, podniosła swoją robótkę.
Dwaj ocalali bandyci nie zdążyli jeszcze zareagować. Teraz wreszcie jeden z nich przełamał bezruch i skoczył po miecz. Zachwiał się pod jego ciężarem, jednak klinga była długa i doda wała odwagi.
— Aha! — zawołał i stęknął, unosząc broń. — Jak, u de mona, mogłaś to nosić, starucho?
— To nie jest mój miecz — wyjaśniła kobieta. — Należał do tego człowieka, o tam.
Bandyta zaryzykował rzut oka. Para stóp w pan cernych sandałach wystawała odrobinę zza skały. Były to bardzo duże stopy.
Ale mam broń, uznał zbój. A po chwili pomyślał jeszcze: On też miał.
Staruszka westchnęła i wy jęła z kłębka wełny dwa druty. Na ich czubkach błysnęło światło.
— No więc, panowie? — powiedziała.
Cohen wyjął minstrelowi knebel. Młody człowiek patrzył na niego ze zgrozą.
— Jak masz na imię, synu?
— Porwaliście mnie! Szedłem sobie ulicą i…
— Ile? — przerwał mu Cohen.
— Co?
— Ile chcesz za napisanie mi sagi?
— Pan śmierdzi!
— Tak, to przez tego morsa — przyznał spokojnie Cohen. — Trochę przypomina czosnek pod tym względem. W każ dym razie… potrzebuję sagi. A ty potrzebujesz dużej sakiewki rubinów, niezbyt różniących się rozmiarami od tych, które mam tutaj.
Wysypał na dłoń zawartość skórzanego mieszka. Kamienie były tak wielkie, że aż śnieg zalśnił czerwienią. Muzyk przyglądał się oszołomiony.
— Ty masz… jak to się nazywa, Truckle?
— Talent — podpowiedział Truckle.
— Ty masz talent, a my mamy rubiny. My dajemy ci rubiny, a ty dajesz nam swój talent — tłumaczył Cohen. — I po kłopocie. Jasne?
— Kłopocie? — Klejnoty hipnotycznie przyciągały wzrok.
— No, chodzi o kło pot, jaki będziesz miał, o ile nie napiszesz dla mnie sagi — mówił Cohen, wciąż bardzo uprzejmie.
— Hm, bardzo mi przykro, ale… sagi to tylko prymitywne poematy, zgadza się?
Wiatr, nigdy niecichnący tak blisko Osi, miał kilka sekund, by wydać swój najbardziej żałosny, ale i zło wróżbny świst.
— Długa stąd droga do cywilizacji, piechotą i samot nie — rzekł Truckle.
— Bez stóp — dodał Mały Willie.
— Błagam!
— Nie, chłopaki, przecież nie chcemy temu młodziakowi robić krzywdy — uspokoił ich Cohen. — To zdolny chłopiec, ma przed sobą świetną przyszłość… — Zaciągnął się skręconym własnoręcznie papierosem. — Przynajmniej miał do tej chwili. No, widzę, że się zastanawia. Bohaterska saga, mój mały. Będzie najsławniejsza na świecie.
— A o czym ?
— O nas.
— O was ? Przecież wszyscy jesteście sta…
Minstrel urwał nagle. Chociaż jak dotąd nie napotkał w ży ciu większych niebezpieczeństw niż kość ciśnięta w niego podczas bankietu, potrafił rozpoznać groźbę nagłej śmierci. I teraz ją zobaczył. Wiek tych ludzi nie osłabił… no, może w jed nym czy drugim miejscu. Raczej utwardził.
— Nie mam pojęcia, jak się komponuje sagę — bronił się słabo.
— Pomożemy — obiecał Truckle.
— Dużo ich znamy — zapewnił Mały Willie.
— Byliśmy prawie we wszystkich — dodał Cohen.
Myśli minstrela biegły mniej więcej takim torem: Ci ludzie są rubiny obłąkani. Mogą rubiny mnie zabić. Rubiny. Zaciągnęli mnie rubiny całą rubiny rubiny.