– “Na ucho”?
– To taki amerykański zwrot. W miarę posuwania się prac naprzód niektóre problemy będą się ujawniać, ale cóż innego można zrobić? – Wstała, poprawiła na sobie spódnicę. – Potrzebujesz teraz wypoczynku. Powiedzieli mi, że mogę z tobą rozmawiać najwyżej pięć minut.
Pochyliła się nad łóżkiem i pocałowała Niemca w lewy policzek. Otto miał ostry zarost. Pomyślała o Paulu. Przymknęła oczy, ale zaraz znowu je otworzyła.
– Proszę, pani Rubenstein… Annie…
Dyskretnie pomachała mu dłonią i wyszła z pokoju. Zamknęła drzwi za sobą i ciężko oparła się o framugę. Opuściła ręce.
Z pewnością Paul byłby przeciwny temu, co zamierzała zrobić. Jej ojciec również nie zgodziłby się na to. Wiedziała jednak, że już się nie wycofa.
Ruszyła w kierunku stanowiska pielęgniarek, do czekających na nią dwóch oficerów ochrony. Idąc wsłuchiwała się w stukot obcasów o posadzkę.
Wniknięcie w umysł Natalii, jeżeli oczywiście potrafi tego dokonać, przerażało ją. Mogły tam skrywać się myśli, o których istnieniu ona, Annie, nie powinna była się dowiedzieć. Nie miała tego prawa. Może myśli te dotyczyły jej ojca? Ale jeszcze bardziej obawiała się tajemnic tkwiących w jej własnym umyśle.
Szła, zmagając się z wątpliwościami.
ROZDZIAŁ VII
Pułkownik komandosów Specnazu idący na samym końcu kolumny przystanął i pochylił się, poprawiając swój ekwipunek.
Rourke, pomimo zimna będącego dla niego istną torturą, szybko wyciągnął spod kurtki pistolet. Lodowate podmuchy smagały doktora ze wszystkich stron. Nierdzewny Detonik Scoremaster wsunął głęboko pod pachę, aby uchronić broń od zamarznięcia. W prawej ręce trzymał nóż, którego dwunastocalowe ostrze natychmiast pokryła cienka warstwa lodu.
Zaciskając zęby, doktor parł do przodu. Każdy jego ruch wywoływał głośny chrzęst lodu. Rozmiękła breja, w której nurzały się jego buty, niemal natychmiast zamarzała. Temperatura powietrza ponownie opadła, a wiatr wzmógł się jeszcze bardziej.
Sowiecki pułkownik próbował poluzować pasy mocujące plecak. Jego broń, karabin AKM-96, z którym Rourke miał już okazję się zapoznać, był zamarznięty i oblodzony, co uniemożliwiało jego użycie.
Mężczyzna poruszał się powoli, walcząc z wiatrem. Doktor stanął za jego plecami. Nie starał się zachować ciszy, wiedząc, że wycie wiatru skutecznie zagłuszy wszelkie odgłosy. Lewą dłoń zacisnął na ustach pułkownika, a prawą ręką wbił nóż w plecy Rosjanina, niczym kołek w serce wampira.
Widział, jak nadchodzą. John mówił, że jest ich ośmiu, a tymczasem naliczył tylko siedmiu. Dlaczego?
Paul Rubenstein powoli wysunął Schmeissera spod kurtki i pociągnął za rygiel magazynka, lewą ręką chroniąc zamek przed oblodzeniem.
Siedmiu.
Przez moment w świetle latarki mignęła twarz jednego z nich. Była szara, jak oblicze człowieka, który już nie żyje. Żołnierz idący na czele kolumny najwyraźniej dostrzegł helikopter. Ruszył, gestykulując w kierunku maszyny, ale tak powoli, jakby był już skrajnie wyczerpany. Następny Rosjanin podniósł karabin do strzału.
Paul wysunął broń przed siebie i wypalił.
Nagle pojawił się ósmy mężczyzna, krzycząc coś niezrozumiale poprzez wiatr. On jeden nie miał plecaka, a czerń jego ubioru odróżniała go od pozostałych siedmiu. Przedostatni żołnierz odwrócił się. Ten ostatni strzelił. Wówczas Paul rozpoznał odgłos M-16. Błyskawicznie wyskoczył zza skał, skręcił w lewo i znalazł się tuż obok doktora. Pociągnął za spust. Już trzech Sowietów martwych leżało aa ziemi. Pozostali otworzyli ogień.
Paul wystrzelił ponownie. Jeden z przeciwników upadł. Zaraz potem zginął następny. Szósty zwinął się wpół i z pluskiem padł w bryję, powstałą z deszczu i śniegu. Siódmy strzelał bez przerwy, ale Paul i John wystrzelił do niego niemal równocześnie. Komandos z impetem uderzył o skały, znajdujące się za jego plecami.
Paul ruszył do przodu, przekładając do lewej ręki ciepły teraz pistolet maszynowy.
– John?
– Wszystko w porządku. A co z tobą?
– Myślę, że jest O.K.
Właśnie zabili trzech ludzi. Ósmego zlikwidował wcześniej John, a pozostali nawet tego nie zauważyli. Nóż Craina, raz jeszcze się przydał Johnowi. Rubenstein zatrzymał się w odległości kilkunastu jardów od Rourke’a.
– To poszło zbyt ławo – zauważył doktor. – Ci ludzie byli na wpół nieżywi z zimna. Nie szukali nas. Uciekali skądś, a może gdzieś się spieszyli. Kto to wie? Trzeba ich przeszukać. Później wejdziemy na chwilę do śmigłowca i ogrzejemy się trochę. Przy tej pogodzie i tak nie sposób wystartować.
– Dobrze – przytaknął Paul.
Skąd mogli uciekać sowieccy komandosi? Przecież wyspa nie była większa niż dwanaście boisk piłkarskich? Dokąd mogli podążać?
O pochowaniu zabitych nie mogło być mowy. Śnieg i tak niedługo przykryje zwłoki. John zaczął przeszukiwać ubrania poległych. Paul podszedł, aby mu w tym pomóc.
ROZDZIAŁ VIII
Siedzieli w ładowni śmigłowca i owinięci kocami sączyli z kubków kawę, ugotowaną na kuchence mikrofalowej. Lampa znajdująca się nad nimi oświetlała przedmioty znalezione przy poległych Rosjanach.
– Co według ciebie się stało, John? Rourke podniósł notes.
– To jakiś pamiętnik.
– Nie przepadam za nimi.
– Wiem, ja również.
Otworzył notes na ostatnim zapisie i zaczął czytać.
– I co tam jest?
– Głównie sprawy osobiste. Tęsknił za swoją dziewczyną.
Rubenstein wstał, niemalże uderzając głową w schowek na narzędzia.
– Czekaj – prawie szeptem powiedział Rourke. – To nie wszystko. Pisze, że się bał… Jakiejś tajemnicy, otaczającej instalację. Nawet nie wiedział, dokąd zmierzali. Obawiał się, że jeśli coś nie wyjdzie, eksplozja mechanizmu destrukcyjnego mogłaby ich zabić. Jeśliby coś nie wyszło, kto mógłby to naprawić? O tym właśnie pisał.
Spojrzeli na siebie.
– Jakaś instalacja? Tutaj? Po co?
– Nadeszli z północy. No cóż… – John uśmiechnął się.
– Nie mam najmniejszej ochoty wychodzić na ten mróz.
– Nie! Ty zostaniesz w śmigłowcu.
– Zaraz, Zaraz – zaprotestował Paul. – Przecież mogę…
– Jeśli rzeczywiście znajduje się tutaj jakaś instalacja, to istnieje realne prawdopodobieństwo, że więcej sowieckich żołnierzy będzie usiłowało się stąd wydostać, a wówczas mogą nas znaleźć. Jeden z nas musi tu pozostać. Mam więcej doświadczenia niż ty, lepiej sobie radzę w warunkach arktycznych, a poza tym jestem lekarzem.
– Ale przecież możemy polecieć helikopterem – nalegał Rubenstein.
– Nie. Ty tu zostań i miej oko na wszystko. Muszę się ubrać jak najcieplej. Okryj mi karabin, żeby nie zamarzł. Nie można tracić czasu.
Doktor pociągnął jeszcze łyk gorącej kawy. Smakowała wyśmienicie.
ROZDZIAŁ IX
John narzucił sobie umiarkowane tempo marszu. Nie chciał iść za szybko, aby się nie spocić, ani też nie za wolno, by nie dopuścić do przestudzenia mięśni. Marsz był trudny z powodu oblodzonej ziemi oraz padającego gęstego śniegu, któremu towarzyszył porywisty wiatr. Wiatromierz wskazywał prędkość wiatru przekraczającego czterdzieści mil na godzinę.
Doktor parł niestrudzenie do przodu. Pod arktyczną kurtką miał na sobie specjalną, termiczną odzież: bawełnianą koszulę, spodnie oraz standardową bieliznę z syntetycznej wełny, którą nosili Niemcy. Spodnie, kurtka i buty chroniły go dość skutecznie przed zimnem. Nie należał do tych, którzy przepadają za czapkami, więc pod kapturem miał tylko jedwabny, długi szalik, podobny do tych, które nosili lotnicy w czasie dwóch pierwszych wojen światowych. Owinął nim głowę i szyję. Był to dar od premiera Pierwszego Miasta.