Marina i Siergiej Diaczenko
Ostatni Don Kichot
Akt pierwszy
…Pozostał tydzień.
Czarne strzałki pełznące po starym cyferblacie cichym tykaniem przypominały o nieubłaganie kurczącym się czasie. Minuty padały z brzękiem jak miedziaki do skarbonki, każda z nich oddalała od męża — na razie jeszcze nie w przestrzeni, na razie tylko w czasie.
Alonso spał. Leżała przygryzając skraj poduszki i przeklinała go w myślach.
„Jeślibyś mnie kochał — mówiła — nie zostawiłbyś mnie samej. Ale ty kochasz Dulcyneę, a ja jestem tylko szkicem jej światłego obrazu. Jestem posążkiem bóstwa; nie człowiekiem nawet, a surowcem, z którego zrobią Dulcyneę. Będziesz kochał ją, wymyśloną, niedosięgłą; ja zostanę tutaj prawie bez nadziei, że znowu cię zobaczę. A potem przyślą mi telegram — zabierajcie, napiszą, trupa swego rycerza… Zabierzcie go z rynsztoka, w którym skonał… Kim jestem dla ciebie, Alonso?! Tylko obcą kobietę można tak odrzucić — w imię fantomu. Ty nie możesz mi wybaczyć mojej bezpłodności? Nie możesz mi wybaczyć, że jesteś ostatnim Don Kichotem!”
— Nigdy nie mów do mnie takich rzeczy — powiedział nagle, chłodno, wyraźnie artykułując słowa. — Nawet, kiedy myślisz, że śpię.
Milczała, silniej zagryzając zębami skraj swojej poduszki.
— Aldonzo — powiedział bardziej miękko. — Wrócę.
Sancho rozglądał się, rozdziawiając usta; pierwszy raz w życiu przestąpił próg tak zdumiewającego, tak dziwnego budynku. Stary dom Kechanich był podobny do opuszczonego przez mieszkańców mrowiska: wejścia-przejścia, komory i jamy, prawie że węzłem zawiązane kręcone stopnie, gdzie indziej szerokie schody z masywnymi poręczami i balustradami, gobeliny na ścianach, portrety w ciemnych, złoconych ramach…
Gniazdo rodziny Don Kichotów.
Sancho rozglądał się, rozdziawiając usta, a służąca, ładniutka dziewczyna z dołeczkami w policzkach, nieskrępowana bawiła się jego zmieszaniem.
Wyczuwało się w tym miejscu jakieś szczególnie gęste powietrze. Pachniało przeszłym czasem; w biblioteczkach piętrzyły się stosy eposów rycerskich i awanturniczych ksiąg, ciężkimi fałdami zwisały portiery, na ogromnym gobelinie utkany był portret Rycerza Smutnego Oblicza, jakim wyobrażał go sobie Sancho: wąskolicy, skrajnie udręczony pan…
— Mój drogi Sancho, może mieszek byście postawili… Złoto macie w mieszku, czy boicie się, że zmarnieje?
— Aaa — niedbale potrząsnął swoją niemałą torbą — prowiant jest tutaj, moja droga Felizo. — Warzywa, smalec, wszelkie różności… Pieprz, przyprawy… Nie próbuj dźwigać, to ciężkie, prawie arrobie równe.
Drewniane schody pogrążone były w półmroku. Matowe światło z zaciągniętego aksamitem okna padało na rozwieszony na ścianie oręż, na ciemne płyty zbroi, zakurzone łopaty wentylatora — obcego przybysza pośród pozostałych wieszczów; jasnymi plamami majaczyły oblicza na paradnych portretach.
— Ci wszyscy, to panowie Kechanie — obwieściła z prostotą Feliza. — Wszyscy Don Kichoci, popatrzcie no…
Portretów było mnóstwo, znajdowały się na ścianach i we wnękach między oknami, wisiały umocowane do tralek w balustradach oraz na suficie; Sancho obracał głową tak, że aż rozbolała go szyja. Wszyscy szlachetni hidalgo zakuci byli w zbroje, u każdego na końcu podbródka stroszyła się broda, każdy z nich patrzył na Sancho z wyrazem szlachetnego smutku — na tym podobieństwa się kończyły; pośród panów Kechanich byli tłuści, chudzi, z twarzą pociągłą i krągłolicy jak księżyc w pełni, bruneci i szatyni i nawet, zdaje się, jeden ryży.
— Felizo, a targ tu u was dobry? Ze swojego gospodarstwa żyjecie, czy jak? Kto w kuchni przyrządza jedzenie?
— Ja. — Feliza wypięła, i bez tego już stromą, niemałą pierś. Sancho ledwie się powstrzymał, żeby nie capnąć dóbr służącej rękami. Feliza cała była jak ruchliwe czerwone jabłko na gałązce, dojrzałe, ale nie nadgryzione, nieznające robactwa i uderzeń gradu, i dlatego pewne siebie. Sancho potajemnie westchnął: ech, zatrzymać by się gdzieś na dłużej, nie spieszyć się w długą drogę, gdzie błoto pod butami i szorstkie siodło pod siedzeniem, gdzie chłód, wiatr, niebezpieczeństwa, gdzie potrawy okropne, a służące kościste…
— Ty? — Zapytał nieufnie, oglądając piersi Felizy. — Ty kucharką?
Feliza zmarszczyła brwi:
— A co?
— No to ja cię nauczę prawdziwego oleju gotować — obiecał Sancho. — O, znam was, dziewczęta, zawsze czegoś takiego napitrasicie, że nawet dla psa się nie nadaje…
— Sama, kogo zechcę, nauczę! — Obraziła się Feliza.
Sancho pojednawczo się zaśmiał:
— Czego się nabzdyczyłaś… Jak półtora nieszczęścia. — Podszedł bliżej, spuścił oczy, starając się zajrzeć w dekolt jej sukni; Feliza chrząknęła. Odskoczyła. Strzeliła oczkami.
— A u was tu wesoło w La Manchy — po chwili przyznał Sancho. — No, opowiesz mi o panach Kechanich?
Dziewczyna uśmiechnęła się:
— O panach? A co o panach? Tutaj señor Miguel Kechani wisi, zawsze o honorach marzył… Za nim, panie, widzicie Alonso Kechaniego Drugiego, jego po prostu przezwali Don Kichot Powtarzający. Tam — Feliza wskazała palcem gdzieś pod sufit i Sancho zadarł głowę, oglądając umocowany pod sklepieniem portret — tam wisi Celestyn Kechani… On, co prawda, sam sprawiedliwości nie ustanawiał, ale zebrał hołotę i całą masą ruszył na hercoga. Potem jednak go ułaskawili. Oto Alonso Kechani Trzeci. Ten dalej niż do gospody nie poszedł. Cały tydzień dokonywał bohaterskich czynów w gospodzie, a potem w półprzytomnym stanie był przyprowadzany do domu… Nazywają go jeszcze do dziś Don Kichot Rozsądny. Dalej, szanowny ciekawski, możecie zobaczyć portret Alonso Kechaniego Czwartego, którego zwą Don Kichot Fanatyk; znany był z tego, że w gniewie uderzył pieska jakiejś damy i przesiadywał w sądach, prawie, że do śmier…
Feliza zacięła się.
Na schodach, sekundę temu pustych, teraz stała nieruchoma figura.
— Ach… — Głęboko westchnął z zaskoczenia Sancho.
— Dzień dobry, najmilszy Sancho — powiedziała kobieta. — Widzę, że Feliza postarała się o maleńkie wprowadzenie dla was. Tymczasem przy uwięzie już od pół godziny ryczy jakiś osioł… Nie trwóżcie się, mój drogi Sancho. Ja zatroszczę się o was, a Feliza w tej sekundzie zatroszczy się o osła.
— Na świecie jest tak wiele osłów i wszystkie one potrzebują naszej troski — wyburczała Feliza wychodząc.
Stojąc na szerokich schodach, Aldonza przyglądała się człowiekowi, który zjawił się w jej domu, a dokładniej, jego okrągłej makówce, ponieważ Sancho Pansa od razu zgiął się w niskim pokłonie.
— Rada jestem cię powitać, najmilszy Sancho…
Takie zasady gry. Ona widzi go pierwszy raz w życiu, ale zwie go, według tradycji, „najmilszym”.
Przybysz wyprostował się. Twarz jego była różowa od napływu krwi — zbyt nisko i długo się kłaniał; oczy Aldonzy spotkały się z jasnymi, życzliwymi, nieprzeniknionymi oczami gościa.
— Z uniżonym pokłonem, señora Kechani…
Zmarszczyła brwi:
— Pozwalam wam zwać mnie Aldonzą, drogi przyjacielu. Jesteście zmęczeni? Prosto z drogi — do nas?
Błękitne oczy przybysza pozostały spokojne.
— Prawie, señoro Aldonzo. Z drogi, przyznać muszę, zajechałem do miejscowego cyrulika — ogolić się, umyć… Z drogi, to wiecie, jakby gęsi za pazuchą nocowały…
Odwróciła wzrok. Nie wypada tak wpatrywać się w Sancho Pansę. Cierpliwości, cierpliwości, Aldonzo, czas jeszcze nie nadszedł… Klucz zbliżył się do zamka, a czy ukarze się szczelina w drzwiach — niebawem się dowiemy…