Выбрать главу

Nocą cienie pełzały po ścianie, w meandrach ich tańca majaczyło martwe oblicze ojca, zastygła z goryczy twarz matki i mętny wzrok szalonego Don Kristobala.

Sam Rycerz Smutnego Oblicza zjawiał się we śnie Alonso — szalony, ze spływającą po szczęce lepką ścieżką śliny.

— Wystarczy — pochmurnie powiedział Sancho. — Jużeśmy, dziewko, pożartowali — trzeba znać umiar. Zdaje mi się, że señor Alonso żartów nie pojmuje…

Feliza zdziwiła się:

— Tak? Szkoda, akurat kukłę zrobiłam zabawną, coś w rodzaju wisielca, chciałam panu za oknem powiesić…

— Wystarczy, powiedziałem…

— …A potem szybko zdjąć, tak, jakby się przywidziało… Był wisielec — nie ma wisielca…

— Wystarczy!

— Dobrze… Niepotrzebny wisielec? Szkoda. Powiesz chociaż teraz, po co ci to wszystko było?

Sancho spojrzał na Felizę tak, że ugryzła się w język.

— Alonso — nocą Aldonza rozbudziła go jęczącego — Alonso… To sen. To tylko sen. Przestań… Co z tobą?!

Doskonale pojmował, co z nim, ale nie odważył się powiedzieć tego Aldonzie.

Choroba rozpędziła się jak puszczony ze stoku kamień. Alonso widział to, czego nie widzą inni; widział, jak niebezpiecznie chwieje się nad głową sufit, jak zapadają się spróchniałe belki.

— Aldonzo… Wyjdź z domu. Tutaj jest niebezpiecznie.

— Alonso, co z tobą?!

Trzymał się ostatnimi siłami, ale choroba zwyciężała i wtedy przywołał Carrasco.

— Señor Alonso! Naprawdę?!

Młody psychiatra był blady jak ten majak, który przywidział się Alonsowi w ciemnościach salonu; wargi jego drżały, kiedy badał Alonsa, stukał w kolana, zaglądał w źrenice.

— Señor Alonso… Potrzebne są leki uspokajające. Oto tabletki… Należy szybko ustalić kierunek leczenia… Zatem, wydaje się wam, że ktoś was śledzi? Ktoś chodzi za wami? A przedtem wam się nie wydawało, że źle się do was odnoszono?

Alonso zmarszczył brwi. Carrasco pokiwał głową:

— Tak… Urojenia, mania prześladowcza… To paranoja! Schizofrenia! Następny etap — z prześladowanego zamienicie się w agresora, będziecie bardzo, bardzo niebezpieczni dla otoczenia… Señor Alonso, ojczulek uprzedzał mnie… Musicie iść do szpitala!

— Don Kichot w domu dla umysłowo chorych — powiedział z ciężkim uśmiechem. — Nie, Samsonie… Nie martw się, Szalony Don Kichot więcej nie wyjdzie na drogę. Don Kichot nie jest szaleńcem, jak przyjęto uważać! Nie, kimkolwiek, tylko nie szaleńcem. Obiecuję ci… Jeśli poczuję… Jeśli pojmę, że wszystko… Sam siebie uspokoję. Jak niefortunnie — akurat przed dwudziestym ósmym… Samsonie… Może jeszcze przejdzie? Jak myślisz, Samsonie?

Carrasco odszedł, zaciskając wargi i kiwając głową. Na stole została cała góra jadowicie jaskrawych kapsułek.

Nienawidziła tego pewnego siebie młodzieńca. Bez zbędnych dyskusji wyrzuciłaby go z domu, ale trzeba było cierpieć. Cierpieć i uśmiechać się.

— Tak, zauważyłam. Pojawiły się jakieś dziwactwa… Ale to jeszcze o niczym nie świadczy.

Carrasco z udręczoną twarzą zwrócił współczujące spojrzenie na Aldonzę. — Świadczy. Pani Aldonzo, dla specjalisty są to objawy, które mówią bardzo dużo. Nasz señor Alonso…

— Alonso nie jest waszym señorem! — Jednak nie wytrzymała. — Już nie pierwszy raz stoicie nad jego duszą, wmawiacie mu, że jest szalony! Że na pewno straci rozum! Jeśli z nim… Nie daj Boże, jeśli z Alonsem stanie się coś złego — to wam to nie ujdzie na sucho, Carrasco! Ziemia się będzie palić pod waszymi stopami!

— Señoro Aldonzo — mamrotał młodzieniec. — Rozumiem… Takie nieszczęście na waszych ramionach… Ale, señoro Aldonzo, cały ród Kechani niesie w sobie to przekleństwo…

— Nie gadajcie głupot — powiedziała wyniośle. — Alonso jest zdrowy.

Carrasco zmarszczył brwi, jakby chciało mu się płakać:

— Rozumiem… Nie możecie przyznać się nawet przed sobą… Ale bądźcie odważna, Aldonzo! Oto…

Wytrząsnął na stół zawartość worka, który cały czas trzymał w rękach.

Aldonza nie od razu zrozumiała, co jej prezentuje. Najpierw z obrzydzeniem popatrzyła; potem szybko wzięła w ręce, otworzyła…

Kaftan bezpieczeństwa z bezwolnie opuszczonymi rękawami. Bardzo, bardzo długimi rękawami…

Carrasco chciał jeszcze coś powiedzieć, gdy nagle Aldonza chlasnęła go długim rękawem po twarzy:

— Won.

Psychiatra się zmieszał. Chciał coś powiedzieć…

— Won z mojego domu!

Głośny tupot nóg. Był Carrasco — nie ma Carrasco. Do pieca. Do pieca z tym paskudztwem… W połowie drogi zrobiło jej się niedobrze. Zamiast do pieca, wepchnęła koszulę gdzieś w stertę szmat.

Aldonza pomyślała: a co, jeśli Carrasco ma rację?!

Cierpiał.

Tabletki Carrasco leżały sobie usypane w stertę — nietknięte. Kiedyś, w chłopięcych latach, poznał działanie takiego samego lekarstwa w jaskrawej kapsule; teraz bał się tych tabletek. Zdecydował, że póki starczy mu sił cierpieć — wycierpi i tylko wtedy, kiedy już zupełnie nie będzie w stanie…

Ale rankiem nad jego głową nagle rozłożyły się skrzydła wiatraka. Zaskrzypiały, grożąc uniesieniem Alonso i rozwłóczeniem go po ścianie, szarpnął się, starając się biec, ale za oknem ze złośliwą satysfakcją szczerzyła się twarz czarownika Frestona.

— Poszedł precz! Precz!!

Jego dom nie mógł dać mu schronienia. Nie przystoi rycerzowi chować się jak kobieta, trzeba zebrać się na odwagę i spotkać śmierć z orężem w dłoni.

Szły olbrzymy…

— Co z nim, co z nim, señoro Aldonzo?!

…Od ich kroków drżał dom.

— Co z nim, co z nim, señoro Aldonzo?

…Od ich kroków drżał dom.

I raptem okazało się, że Alonso w salonie siedzi w kucki, zakrywając głowę rękami, że obok miota się Aldonza, głos jej dobiega do niego przez huk katastrofy:

— Alonso… Alonso, popatrz na mnie! Niczego tu nie ma, tylko nasz dom, wszystko jest na miejscu, wszystko w porządku, jestem tylko ja, Sancho i Feliza… Alonso, popatrz na mnie! Trzymaj mnie za rękę, wyciągnę cię!

Ścisnął dłoń Aldonzy tak, że zdawało się, że chrupnęły kości.

— Wyciągnę cię, Alonso! Nie odchodź od nas! Zgiń! Przepadnij!… Niech przepadną wszyscy don kichoci… Przeklęci szaleńcy… Przeklęty ród… Alonso, wyciągnę ciebie, tylko nie puszczaj mojej ręki! Nie odchodź… Alonso! Alonso!!

Zobaczył, jak powoli i uroczyście wali się jego dom. Jak zapada się do środka sufit. Jak spadają wszystkie, co do jednego, portrety, rozpada się w strzępki gobelin i zamiast śmiejącego się Don Kichota pojawia się za nim na wpół zniszczone, skażone grymasem oblicze.

— On odchodzi. Odchodzi. Traci zmysły. Alonso… Señor Alonso… Bydlaki! Don Kichoci — wyrodki! Za co go to spotyka? Za co? Za co właśnie jego?! Sancho, on odchodzi…

I wtedy Sancho Pansa krzyknął.

Ten krzyk na sekundę zatrzymał gasnącą świadomość Alonso.

— To ja! To ja! To my z Felizą! To ona chodziła za wami. Kazałem jej was śledzić! To ona była przywidzeniem, ona zawinęła się w prześcieradło… Feliza, przynieś szczudła! Pokaż mu! Alonso, to ja ciebie zdradziłem. Przekupiono mnie! Kiedy tylko przyszedłem do cyrulika, tego pierwszego dnia! Wsunęli mi do kieszeni karteczkę! Tam były pieniądze, dużo! Tam… Oto ta karteczka, popatrzcie! Przeczytajcie! — Trzęsącymi się palcami wywrócił kieszeń, stamtąd wypadła złożona na cztery niebieskawa kartka. Sancho podchwycił ją nad samą podłogą, otworzył. — „Jeśli Alonso Kechani nigdy nie założy zbroi i pozostanie w domu, Sancho dodatkowo do niniejszego zadatku otrzyma jeszcze dwa razy tyle”! Oto ten list, popatrzcie! Popatrzcie, nie kłamię! Namówiłem Felizę! To my, to ja, to ja… Przeczytajcie! Oto pieniądze! Oto te przeklęte pieniądze, nigdy nie widziałem tyle pieniędzy na raz! Nie jesteście szaleńcem! To nieprawda! Oto, Feliza przyniosła szczudła… Pokaż, jak na nich chodziłaś! Pokazuj szybko, dziewczyno, albo własnymi rękami zaduszę! Patrzcie, oto wasz majak… Alonso, to ja! To wszystko ja! Nie jesteś szalony. Zdradziłem ciebie! Popatrz, oto list! Oto pieniądze! Oto ja! Zabij mnie! Proszę!