Выбрать главу

Alonso zamknął oczy.

Jakiś dźwięk w uszach. Dźwięk w uszach. Dzwon.

Akt drugi

Ranek.

Przez dziurę w starych, poprzecieranych storach przedostawało się słoneczne światło.

Nieruchoma postać obok łóżka.

— Aldonza?

Nie widział jej twarzy, czuł jej zapach. Zapach wyschniętego potu, nocy, przeżytego strachu…

— Aldonzo… Jaki mamy dzisiaj dzień?

— Dwudziesty szósty lipca — powiedziała po chwili milczenia.

Alonso uśmiechnął się.

Ciało, jeszcze nie do końca posłuszne, jeszcze ciężkie, zdrętwiałe, jakby nie własne. Ale głowa — własna. Myśli czyste, jasne i spokojne jak letnie niebo.

— Mamy mało czasu. — Podniósł swoje ciało, jak podnosi się hakami tuszę padłego muła. Wiedział, że warto przezwyciężyć pierwszy opór mięśni i ścięgien, przezwyciężyć pierwsze zawroty głowy, a dalej będzie łatwiej. — Już dwudziesty szósty… Zostały dwa dni… Rosynant podkuty? Gdzie Feliza?

— Ukrywa się — odezwała się Aldonza po chwili milczenia. — Rosynant podkuty, Feliza się schowała…

— Bzdura. — W jego głosie pojawiło się zwykłe zdrowe rozdrażnienie. — Dwudziesty szósty… Zostały dwa dni! Pomyśleć tylko… Gdzie moje sztylpy i sztyblety? Gdzie odzież? Gdzie Feliza? Dlaczego nie przygotowała śniadania?

— Śniadanie przygotował Pansa — znów po krótkiej przerwie powiedziała Aldonza. — Twoje ubranie leży przed tobą, na krześle…

Zamarł, patrząc prosto przed siebie niewidzącymi oczami:

— A gdzie ten list?! Aldonzo… Gdzie?!

Rzucił się przetrząsać odzież. Obszukiwać kieszenie…

— Gdzie list? Gdzie on jest? Z pieniędzmi?

— U Pansy — spokojnym głosem odezwała się Aldonza.

— Tak? Chcę się dowiedzieć… Kto to wszystko zaplanował… Kto za mnie zapłacił. Do czarta… Ale co mnie interesuje taka bzdura?! Tak mało czasu, a tak wiele do zrobienia… I jeszcze ta bzdura… Chcę to wiedzieć, Aldonzo. Kto chciał doprowadzić mnie do utraty zmysłów?

Aldonza milczała.

Ciężko wlekąc nogę za nogą — stopy były jak z drewna — podszedł do okna i zerwał zasłonę.

Kiedy oczy przyzwyczaiły się do słonecznego światłą, które wlało się przez odarte z osłony okno — zobaczył wreszcie, że Aldonza wcale nie siedzi przy łóżku, jak mu się z początku wydawało, a klęczy i twarz jej wygląda jakby była z wosku.

— Co ty, Aldonzo? Dlaczego jesteś na kolanach? Powstań…

Tylko rozszerzające się źrenice oddały skalę jej bólu, kiedy starała się podnieść. Odrzuciła jego pomoc, wstała sama, ruszyła do drzwi…

W drzwiach prawie że upadła. Złapała się za framugę.

Postanowiła sobie: jeśli całą noc zostanie na kolanach przy jego łóżku — szaleństwo go ominie; już po kilku godzinach nocnego czuwania czuła się tak, jakby nie miała nóg. Tylko tępy, piekący ból.

Alonso miotał się, jęczał, ciskał słowa przez zęby, potem mamrotał niezrozumiale ni to modlitwy, ni to groźby; Aldonza klęczała podobna nagrobnej figurze z kamienia, gotowa nie schodzić z miejsca i rok, i dwa albo nawet do śmierci.

Potem Alonso trochę się uspokoił. Na szafce nocnej dogorywała świeczka. Aldonza widziała, jak twarz męża wygładza się, jak zamroczenie przechodzi w sen. Za oknem cichły cykady; nadszedł świt, ale story były szczelnie zaciągnięte i tylko cieniutkie promyczki pełzające po wyszczerbionej podłodze, przypominały Aldonzie o upływającym czasie.

Alonso poruszył się.

Otworzył oczy.

W pierwszej chwili poraziło ją bezmyślne jak u niemowlęcia spojrzenie; martwe, pokryte siwizną włosy na jego skroniach. Długa chwila potwornego, oczadzającego przerażenia…

— Aldonza? — Wypowiedziały jego spierzchnięte wargi.

Strach jeszcze cały czas w niej żył. Przenikał każdą komórkę jej ciała.

— Aldonzo… Jaki mamy dzisiaj dzień? Zamknęła suche oczy.

— Dwudziesty szósty lipca.

Uśmiechnął się. Dokładnie tak jak chłopczyk, który obudził się wcześnie rano w dniu swoich imienin.

— Mamy mało czasu… Już dwudziesty szósty… Zostały dwa dni… Rosynant podkuty? Gdzie Feliza?

Ot i wszystko, powiedziała do siebie Aldonza. Nie trzeba gniewać Boga… Rzeczywiście odejdzie. Nic się nie zmieniło… Nie trzeba gniewać Boga. Jest zdrowy…

— Ukrywa się… Rosynant podkuty, Feliza się schowała…

— Bzdura… Dwa dni! Pomyśleć tylko… Gdzie moje sztylpy i sztyblety? Gdzie odzież? Gdzie Feliza? Dlaczego nie przygotowała śniadania?

— Śniadanie przygotował Pansa — znów po krótkiej przerwie powiedziała Aldonza. — Twoja ubranie leży przed tobą, na krześle…

Zamarł, patrząc prosto przed siebie niewidzącymi oczami:

— A gdzie ten list?! Aldonzo… Gdzie?!

Rzucił się przetrząsać odzież. Obszukiwać kieszenie…

— Gdzie list? Gdzie on jest? Z pieniędzmi?

— U Pansy — spokojnym głosem odezwała się Aldonza.

— Tak? Chcę się dowiedzieć… Kto to wszystko zaplanował… Kto za mnie zapłacił. Do czarta… Ale co mnie interesuje taka bzdura?! Tak mało czasu, a tak wiele do zrobienia… I jeszcze ta bzdura… Chcę to wiedzieć, Aldonzo. Kto chciał doprowadzić mnie do utraty zmysłów?

Wstał z pościeli i przedostał się do okna. Nie trzeba światła, zdążyła pomyśleć Aldonza.

Uderzył ją słoneczny blask, który wlał się do pokoju. Aldonza ukryła twarz w dłoniach; czekało ją wstanie z kolan, a nie chciała wstawać w świetle. W obecności męża. Nie potrzebowała świadków…

— Co ty, Aldonzo? Dlaczego jesteś na kolanach? Powstań…

Złość dodała jej sił. Nagłe szarpnięcie…

Właściwie nic strasznego. Teraz najważniejsze jest utrzymanie równowagi. Tylko nogi od kolan są jak cudze pończochy nabite piaskiem…

W drzwiach jednak upadła.

— Rozmawiałem z tym, który jest ojczymem Panchity. Godzinę temu rozmawiałem. Stanowczo. — Sancho, uśmiechając się rozcierał prawy bok, któremu, trzeba przyznać, zdrowo dostało się od pięści nierozumnego pijanicy. — Tak, czy mi uwierzycie, mój panie, obiecał mi, pies jeden, że pasierbicy swojej więcej palcem nie tknie. Nigdy w życiu. Nigdy. Mów sobie, co chcesz, ale ręce trzymaj przy sobie… Tak więc nie denerwujcie się, z Panchitą wszystko załatwione, dziewczyna dobra, żywa taka, uch, delicje! Mówię do niej: wyjdziesz za mnie za mąż? Zawstydziła się, poczerwieniała jak jabłuszko… Ech. U nas w wiosce też był taki, jak się napił, dawaj, żonę maltretował… Tak, dziad mój, pokój jego duszy, tęgą głowę miał, staruszek… Doradził jej, aby z tyłu pod spódnicą cegłę przymocowała. Tak, tak, zabijaka jeden i do kopniaków skory… Kopnął ją, złamał palec u nogi, okulał… I wszystko. Kochali się jak gołąbki, do późnej starości. Bywa i tak…

Sancho mówił, nie milknąc, starając się trzymać blisko drzwi. Żeby od razu, jak tylko señor Alonso postanowi powiedzieć wszystko, co o sprzedajnym giermku myśli, żeby od razu na podwórze, skoczyć na Siwego i cwałem do domu.