Sancho nie raz i nie dwa zbierał się do odejścia razem z Siwym. Tylko wstyd dotąd go jeszcze powstrzymywał — uciec teraz, oznaczało wdeptać w błoto honor sławnej rodziny Pansa.
— Co tak pod drzwiami tupiesz? — Zapytał wreszcie señor Alonso. — Podejdź tutaj… Siadaj.
Sancho zdenerwował się:
— U nas w wiosce tak mówią — byście sieli, żeby poły nie wisieli… Postoję, dobrze?
Alonso popatrzył mu w oczy.
Spojrzenie było ciężkie, ale nie straszne. Tej pogardy, której tak obawiał się Sancho, tej odrazy, której oczywiście był teraz wart, w oczach gospodarza nie dało się zaobserwować. Podszedł. Namacał siedzeniem sam skraj ławki.
— Señor Alonso…
— Pojedziesz ze mną, Sancho?
Otworzył usta:
— Tak, señor Alonso… A czy jeszcze pojedziecie gdziekolwiek?
Wzniesione brwi gospodarza zmusiły Sancho do ugryzienia się w język:
— Nie tak, to jest ja… Nie to miałem na myśli! Może pojedziecie… Dwa dni tylko zostało, dużo jest do zrobienia… Do sklepu albo do kuźni, w tym sensie to mówię. I dlatego pytam: czy jeszcze pojedziecie? To znaczy, pojedziecie do sklepu albo do kuźni, albo…
Siłą woli zmusił się do zamilknięcia.
— Pojedziesz ze mną, Sancho? — Powtórzył Alonso.
Sancho pojął, że się zaplątał, że przez własną nieuwagę znalazł się w nieprzyjemnym położeniu. Nie trzeba było leźć gospodarzowi w oczy, trzeba było się schować jak sprytna Feliza…
Alonso wstał — Sancho wstał także i podreptał w kierunku drzwi; Alonso szarpnął stół ku sobie i trzymał go jak tarczę. Sancho w tym momencie pomyślał, że surowy gospodarz, podobny pijanemu olbrzymowi w karczmie, zacznie rzucać meblami…
Na odwrocie blatu był portret. Nos tego hidalgo zdawał się ogromną kroplą, gotową skapnąć z twarzy, ale z jakiegoś powodu w ostatnim momencie zatrzymaną. Zmrużone oczy patrzyły chłodno i obco.
— To Kechani Odstępca — powiedział Alonso. — Federico Kechani… Także jest moim przodkiem, dlatego trzymam jego portret w salonie. On też wyruszył na wędrówkę… Ale nie po to, żeby pomagać skrzywdzonym! Zdradził i sprzedał wszystko, co można. Wstydził się swojej Dulcynei i koniec końców wyrzekł się jej. Bez skrępowania zawiązywał interesowne znajomości na dworze, nawiązywał przyjaźnie z hercogami i markizami, wyłaził ze skóry, żeby zwrócili na niego uwagę… Jego giermek był dla niego w sam raz — pijanica, obżartuch, zdrajca…
Sancho wzdrygnął się i cofnął jeszcze dalej.
— Nie nazwałem ciebie zdrajcą — powoli powiedział Alonso. — Chcę cię usprawiedliwić… Sancho. Do wyjazdu zostały dwa dni. Niczego bardziej na świecie się nie boję, szaleństwo mnie oszczędziło, a to znaczy, że na świecie nie ma takiej siły, która mogłaby mnie zatrzymać.
Sancho, sapiąc, przywrócił meblowi właściwą postać, zebrał z podłogi rozsypane świece, na nowo rozpostarł obrus na blacie, wygładził fałdki.
— Señor Alonso… Jestem zdrajcą… Dałem się przekupić, señor Alonso. Ale kiedy dałem się przekupić… To jeszcze was nie znałem. Myślałem… że po prostu zostaniecie w domu. Że to nic takiego szczególnego. Nie chciałem, żebyście przeze mnie stracili rozum! Jestem gotów przeżuć te przeklęte pieniądze. Señor Alonso, co mam zrobić, żebyście mi przebaczyli?
Alonso milczał. Uśmiechnął się:
— Pojedziesz ze mną, giermku?
Sancho spuścił oczy:
— Señor Alonso… Przecież… Nie darmo was przezwali — Alonso Kechani Dobry. Gdzie mam się podziać, señor Alonso… Pojadę.
Przez sekundę Sancho patrzył, nie wierząc własnym oczom, na wyciągniętą dłoń; potem doskoczył i ujął ją obiema rękami.
Rycerz Smutnego Oblicza uśmiechnąłby się i rzucił niebieskawą, złożoną na czworo karteczkę, do piecyka.
Jego ojciec, Diego Kechani, nie uśmiechałby się, lecz utopiłby list w wychodku.
Czy to znaczy, że on, Alonso, jest słabszy duchem? Jest bardziej niespokojny? Bardziej drobiazgowy? Co on ma wspólnego z tym brudnym listem, z tymi lepkimi pieniędzmi? Czy mało zawistników przesyła swoje dzieła pocztą, czy mało języków trzepie u cyrulika imię Kechanich…
Litery drukowane, napisane specjalnie tak, żeby nie można było rozpoznać charakteru pisma. Niebieściutki papier…
Ktoś ze swoich, pomyślał Alonso. Im dalej, tym trudniej było mu skłonić siebie do zmiany zdania.
Do piecyka! Póki nie jest za późno! Dwa dni zostały do wyjazdu. Mało innych spraw do załatwienia…
— Tak, zachodziłem do cyrulika — powiedział Sancho, uciekając wzrokiem. — Popytałem ostrożniutko… Cyrulik niczego nie wie… Albo udaje, że nie wie. Najprawdopodobniej ten chłopak, co u niego pracował, klientom usługiwał. Pamiętam tego chłopaczka, cały czas się wokół mnie kręcił… Już pięć dni minęło, jak przestał pracować. Matka go zabrała. Nie leniłem się, poszedłem pod wskazany adres… Nikogo nie ma, a dom na sprzedaż. Wyjechali… Myślę więc, że to ten chłopaczek kopertę mi podrzucił… Nie wiadomo tylko, kto mu to zlecił…
Alonso obracał w rękach na czworo złożoną kartkę:
— Uważam za poniżej swojej godności prowadzić to… śledztwo.
Sancho postąpił do przodu:
— Panie mój… A może ja je przeprowadzę? Przecież także postradałem moje dobre imię, sumienie… I w ogóle. Bardzo mnie ciekawi, jaki bydlak uznał, że Sancho da się przekupić! Rozumiem, że babrać się w tym nie macie chęci, ale ja — czemu nie! Niech rośnie trawa dla psa, jeśli szkapa zdechła!
Alonso milczał.
— Zrobimy tak, jakbyście niczego nie wiedzieli — powiedział Sancho o ton ciszej. — Tylko oddajcie list…
Alonso milczał i patrzył na Sancho, giermek akurat wyciągnął złożoną na czworo kartkę z jego osłabionych palców.
— Señor Alonso, jesteście moim panem! Możecie oddać mi list z nakazem, żebym spalił go, na przykład… A przed tym, zanim go spalę, rozeznam się co nieco. Mam niejakie w tym doświadczenie… Kiedyś u mnie na wrotach stodoły napisali… — Sancho nachylił się do ucha gospodarza i szczegółowo wyłuszczył, co dokładnie napisali, a Alonso kręcąc głową z niedowierzania, dziwił się osobliwości ludowego humoru. — Nożykiem wyryli — radośnie kontynuował Sancho. — I co zrobiłem? W ten sam dzień, niby przypadkiem, zaprosiłem do siebie wszystkich, co do których miałem podejrzenie… I oto, kiedy wszystkich już zebrałem po wyrazie twarzy od razu się domyśliłem, czyje to dzieło… I jak myślicie? Jeszcze do wieczora słowa zeskrobali i stodołę pomalowali…
— Daj — powiedział Alonso.
— Co?
— List… Daj.
Sancho zawahał się i wyciągnął do niego złożoną na czworo kartkę.
„Jeśli Alonso Kechani nigdy nie założy zbroi i zostaniew domu, Sancho dodatkowo do zadatku otrzyma jeszcze dwa razy tyle”.
Alonso zmiął papierek w pięści. Ścisnął silniej; rozwarłby teraz dłoń — niczego by w niej nie było, popiół…
Obok Sancho przestępował z nogi na nogę. Czekał.
— No. — Alonso zwrócił mu papierową kulkę. — No… Weź.
Odwrócił się i szybko odszedł.
— Tak więc, panowie, dzisiaj ostatni wieczór… Kiedy jesteśmy razem. Jutro wcześnie rano wywiodę Rosynanta. A mój sławny giermek Sancho Pansa wywiedzie swojego wiernego osiołka. I wyruszymy… I wierzę, że kiedy wrócimy wreszcie do domu, świat stanie się lepszy. Wypijmy, panowie!
W milczeniu podniosły się kielichy.
Cyrulik nie przyszedł, wymawiając się chorobą, a notariusz już dwa tygodnie był w rozjazdach. A więc notariusza wykreślimy od razu, a cyrulika… Cyrulika też odnotujemy. Właśnie dlatego, że koperta została podsunięta w czasie golenia, a cyrulik nie jest durniem, żeby się tak podstawiać…