Выбрать главу

Alonso zgrzytnął zębami. W przeddzień wielkiego dnia on myśli o czymś niskim, miałkim, brudnym. Te podejrzenia… Koniec końców, cyrulik ani razu nie dał powodu, żeby uważać go za podłego.

Za stołem, oprócz Alonso, Aldonzy i Sancho Pansy, siedzieli figuranci. Obaj byli nieweseli — Carrasco wydawał się zatroskany, Avellaneda — ten całkowicie nadął się jak gradowa chmura…

Czy warto było odgrywać przed samym wyjazdem tę… Farsę?

Co powiedziałby ojciec?

Ale teraz jest już za późno. Teraz niczego już się nie cofnie…

Powinien poznać prawdę.

— Jedzcie, panowie — przygadywała, krążąc wokół stołu, Feliza. — Jedzcie, proszę was, kosztujcie…

— Już tu tacy siedzą — odezwał się Sancho — co potrafią jeść… Za ucho nie bój się, nie poniesiemy, a prosto w usta!

Roześmiał się Carrasco. Blado uśmiechnęła się Aldonza.

— Panowie, a oto danie według recepty najmilszego Pansy… Jedzcie, jedzcie! Pokrzepiajcie się, señor Alonso, od jutrzejszego dnia nie wiadomo, gdzie i czym przyjdzie się wam żywić…

— Tak się o niego nie bójcie — odparował Sancho. — Ze mną kory łykać nie będzie… W garści potrafię danie przygotować! A także kiełbasy, roladki, zawijańce, żołądki oraz babki, pierogi, kluski, piwo z imbirem i nalewkę na dokładkę…

Goście z aprobatą spojrzeli po sobie; Sancho niczym gospodarz kiwnął na Felizę:

— A teraz, dziewko, przynieś nasze danie specjalne.

I Feliza wniosła okrągłą tacę nakrytą chusteczką i postawiła przed Sancho.

— A to co takiego? — Nerwowo zapytał Carrasco. Avellaneda tylko ponuro spojrzał.

— Tutaj, panowie, mamy nikczemność z przyprawą — wesoło obwieścił Sancho i zdarł chustkę.

Ściśnięta gumką paczka pieniędzy. Złożona na cztery kartka papieru.

Sancho wbił oczy w ich twarze.

Obaj zdenerwowali się. Obaj sprawiali wrażenie, że nie rozumieją, co się dzieje; który z nich w takim razie? Carrasco czy Avellaneda?

Niezręczne milczenie przeciągało się. Sancho czuł, jak hula nad podłogą chłodny przeciąg, zmuszając do kulenia się, do podnoszenia palców nóg w trzewikach…

— Jak to rozumieć, nasz drogi Panso? — Zapytał Avellaneda.

— A nijak. — Sancho uśmiechnął się beztrosko. — Przypadkowo zostałem obdarowany pieniędzmi, żeby zrobić pewną rzecz… Ale rzecz nie wypaliła, nie udało się mącicielowi. Jako człowiek honoru chcę, żeby pieniądze dzisiaj wróciły do właściciela.

Spod kołnierza Avellanedy wypełzła zdradziecka czerwień, popełzła ku górze po tłustej szyi, do szczęk, do czoła; Sancho patrzył, nie odwracając wzroku. W tym momencie Avellaneda demonstracyjnie wzruszył ramionami i pochylił się nad talerzem; przez jakiś czas nad stołem wisiała napięta cisza.

W tej ciszy Alonso podniósł się znowu.

— Panowie… Jutro wyruszam w drogę, którą — każde na miarę swoich możliwości — przeszło wiele pokoleń moich przodków… Drogę wytyczoną nam przez Rycerza Smutnego Oblicza, człowieka, który choć nieobecny ciałem, duchem towarzyszy nam przy tym stole…

Wtedy ich spojrzenia mimowolnie obróciły się ku portretowi Don Kichota. Ku temu, który dotąd chował się za gobelinem, ku portretowi, na którym Rycerz Smutnego Oblicza szczęśliwie się uśmiechał.

— Panowie… Dzisiaj jestem szczęśliwy. Ani knowania ludzi zdolnych do podłości… Ani nawet szaleństwo nie potrafiły mnie zatrzymać. Słyszycie? Jutro wyruszam.

Avellaneda zasapał i krzywo się uśmiechnął. Sancho, jak przedtem, nie spuszczał go z oczu.

Alonso wyszedł zza stołu. Zatrzymał się przed podwyższeniem, na którym, zgodnie z tradycją, były rozłożone elementy zbroi, hełm i kopia.

— Tak, założę ten rynsztunek. Nie widzę w tym niczego śmiesznego; nie widzę też niczego śmiesznego w tym, że choć jeden człowiek, pośród tego całego pięknego i niesprawiedliwego świata wyruszy w drogę nie dla własnej wygody, a dla tych, którym, oprócz Don Kichota, nikt nie pomoże…

— Señor Alonso — nie wytrzymał Avellaneda — dzisiaj widzimy was, być może, ostatni raz. Czy nie powinniśmy porozmawiać o czymś przyjemniejszym? O pogodzie? O polityce? O przygodach Amadisa z Galii, wreszcie?

— Señor Avellaneda — z uśmiechem zauważył Sancho. — Słyszeliście przysłowie? Gość dla gospodarza nie jest rozkazem, gość jak niewolnik — gdzie posadzą, tam siedzi… I skąd wam się wzięło, że widzicie pana Alonsa ostatni raz? Oj, niedoczekanie, señor Avellaneda!

Avellaneda zaczerwienił się i szybko wydyszał:

— Panowie… Panie Carrasco… Jako specjalista… Jeśli człowiek nadziewa na głowę miseczkę do golenia, zbroję, bierze kopię do ręki i do tego twierdzi, że działa w interesie ludzkości — po mojemu, to jest przypadek najbardziej naturalnego szaleństwa, wybaczcie, nie jestem medykiem, nie mam prawa wystawiać diagnozy… Szczerze miałem nadzieję, że chociażby tragiczna historia waszego ojczulka, señor Alonso, zmusi was do myślenia. Liczyłem, że wasze dziwactwa to swego rodzaju gra… Że pobawicie się w dziwacznego rycerza i nauczycie się rozumu… Co robić, na infantylizm dzisiaj cierpią do czterdziestu lat, do pięćdziesięciu. Nikt nie chce dorosnąć, dorosnąć jest niewygodnie, dorosnąć nieprzyjemnie… Ale żeby wy, señor Alonso! Tak na was liczyłem… A teraz widzę, że na poważnie wybieracie się na włóczęgę po świecie w pogoni za chimerami, rozśmieszając wszystkich dobrych ludzi, znajomych i nieznajomych. Do tego jakiż humanistyczny patos! Jaka pompatyczność! Nikomu nie jesteście potrzebni, poza samym sobą, wybaczcie, pani Aldonzie owszem… Którą jednak swoimi rękami na wieczność unieszczęśliwicie!

Zrobiło się cicho i w tej ciszy słychać było, jak z głośnym mlaskaniem zajada smakołyki ze stołu Sancho Pansa.

— „Jestem rycerzem… — Powoli powiedział Alonso — i jeśli taka będzie wola Najwyższego, umrę rycerzem. Jedni ludzie idą po szerokim polu wyniosłej ambicji, drudzy — po szlakach podłej i niewolniczej pieszczoty, inni — po drodze oszukańczej hipokryzji, a jeszcze inni — po ścieżce szczerej wiary. Ja, wiedziony przez swoją gwiazdę, idę po wąskiej ścieżynie wędrownego rycerstwa, dla którego wzgardziłem dobrami świata, ale nie zdradziłem honoru. Mściłem się za krzywdy, ustanawiałem sprawiedliwość, karałem arogancję, pokonywałem olbrzymy, deptałem potwory… Wszystkie moje dążenia zawsze były ukierunkowane na szlachetne cele, to znaczy na to, żeby wszystkim czynić dobro i nikomu nie czynić zła”.

Z portretu patrzył na niego, uśmiechając się, Rycerz Smutnego Oblicza.

Avellaneda, drwiąco zawołał:

— Brawo… Brawo! Brawissimo!

— „Niczego więcej nie mówcie na swoje usprawiedliwienie, señor mój i panie — powiedział nagle Sancho — bowiem niczego lepszego nie można ani powiedzieć, ani wymyślić, ani zrobić. I czyż to, że ten señor zapewnia, że na świecie nie było i nie ma wędrujących rycerzy, nie dowodzi, że nie rozumie niczego, co mówi?”

— A wy, dobrodzieju, milczcie — z rozdrażnieniem rzucił Avellaneda. — Señora Dziedziczność i o was powiedziała swoje słowo i żal mi was. Jak to jest: być potomkiem pokolenia giermków, którym pokolenia Don Kichotów już od stuleci obiecują… Podarowanie wyspy!

— „Wciąż pozostaję taki sam — z niezmąconym spokojem zawołał Sancho — i na wyspę zasłużyłem nie mniej niż na wszystko inne. Jestem z tych, o których powiedziano: „Naśladuj dobrych ludzi, a sam staniesz się dobry…” albo jeszcze: „Kto pod dobrym stanie drzewem, zostanie pobłogosławiony dobrym cieniem”. Przystałem do dobrego gospodarza i, jeżeli Bóg da, stanę się taki jak on, i niech da Bóg długie lata jemu i mnie!”