Sancho podniósł puchar i wypił go w zupełnej ciszy; Avellaneda sapał, Alonso skierował się ku giermkowi:
— Sancho… Sancho, posłuchaj uważnie, teraz ostatecznie wszystko ci wybaczyłem!
— Nie łykiem szytym — powiedział zadowolony Sancho. — Przyznajcie, gospodarze, myśleliście, że wszyscy Pansa trzymają „Don Kichota” na półce i nie czytają! Myśleliście, że wszyscy Pansa jak ich dostojny prarodzic, zupełnie nie umieją czytać, a podpisywać się swoim imieniem nauczyli się, kiedy oglądali napisy na workach z ziarnem? A tu proszę! Cztery klasy ukończyłem, niby liche, a jednak wykształcenie!…
Rycerz i jego giermek padli sobie w objęcia.
Sancho pomyślał, że zna tego człowieka nie dłużej niż tydzień i w tym czasie zdążył już raz go zdradzić i raz ocalić, i że teraz gotowy jest oddać rękę za jego szczęście, a co tam rękę — głowę…
Teraz z nowym strachem patrzy w przyszłość, ponieważ jedna sprawa, choćby nawet trochę nieprzyjemna, podróż z obcym człowiekiem, a całkiem inna — być świadkiem niepowodzeń, nieszczęść, upokorzeń bliskiego przyjaciela.
Avellaneda wstał, ledwie nie przewracając ciężkiego stołu:
— Panowie… Wybaczcie. Señoro Aldonzo… Wybaczcie! Nie mogę być świadkiem tego wszystkiego. Być obojętnym świadkiem — znaczy być współuczestnikiem…
Aha, z zadowoleniem pomyślał Sancho. Nie wytrzymał. Zdradziły go własne słowa.
Alonso uśmiechnął się:
— Señor Avellaneda… W gniewie powiedzieliście frazę godną samego Rycerza Smutnego Oblicza. „Być obojętnym świadkiem — to tak samo, jak być współuczestnikiem”. Przypomnijcie sobie, ile razy w życiu przychodziło wam być takim właśnie obojętnym świadkiem! Jak możecie spokojnie jeść i pić, kiedy teraz, w tym samym momencie, gdzieś tam umierają z głodu dzieci! I nie w dalekich krajach — obok, pół godziny spaceru stąd!
— Señor Alonso — odezwał się milczący dotąd Carrasco. — Rozmawialiśmy z wami tysiąc razy… Pomoc, o którą nikt nie prosił — także jest przestępstwem! Mieszanie się do cudzych spraw, które was nie dotyczą — to także przestępstwo!
— Daremna strata słów — machnął ręką Avellaneda. — Temu panu zdaje się, że ma swój rozum… Cóż, nie będę wam przeszkadzać. Wybaczcie!
— Jedną minutę — powiedział Sancho, kiedy Avellaneda był już przy drzwiach. — Jedną minutę… Chciałbym oddać wam wasze pieniądze.
Avellaneda podniósł brwi:
— Co takiego, drogi Panso?
— Wasze pieniądze — głośno powtórzył Sancho i wziął ze stołu tacę. — Te same, które anonimowo zapłaciliście mi za to, żeby Don Kichot nigdy nie wyszedł na drogę. Tutaj są wszystkie, zabierajcie, zabierajcie.
I, pokłoniwszy się jak lokaj w zajeździe, wyciągnął do Avellanedy tacę.
Avellaneda długo patrzył na paczkę pieniędzy, na list, a wszyscy patrzyli na Avellanedę. Ten wzburzył się, stając się podobnym do bukłaka z winem, do jednego z tych fatalnych bukłaków, z którymiwalczył jeszczeRycerz Smutnego Oblicza.
— Jako człowiek oszczędny — z zimną krwią kontynuował Sancho — mówię wam: zabierzcie pieniądze, w gospodarstwie się przydadzą. Kto monety nie chwyta, ten sam ni pesety nie jest wart. Bierzcie.
I znowu milczenie. Nadęty i czerwony sąsiad stał jak na arenie cyrku — pod gradem spojrzeń.
Wreszcie Avellaneda zasyczał. Zasyczał, zaświstał jak przekłuty balon i dopiero potem odzyskał zdolność do wyraźnej mowy:
— Wy… Wy! Idioci! Durnie! Żebym ja! Swoje pieniądze! Tracił na niego! Na to! Swoje pieniądze! Wyście tu wszyscy powariowali! To zniewaga, mam prawo, jako uczciwy hidalgo wymagać pięćset escudo za obrazę! Tak, jeśli jakiś idiota jest zainteresowany stratą swoich pieniędzy, żeby ten — wskazał palcem w kierunku Alonsa — żeby ten szaleniec, żeby ten Don Dureń został w domu… Dla Boga! Ale żeby płacić pieniądze temu Sancho, trzeba być podwójnym idiotą, ponieważ jeśli za tym — znowu wskazał palcem w stronę Alonsa — stoją pokolenia szalonych idealistów, to za tym — tknął palcem w pierś Sancho — stoją pokolenia kompletnych debili, którzy ryzykowali skórą, nie dla idei nawet — a dla „gubernatorstwa na wyspie”… Wy, beztalencia, przywłaszczający sobie podstępną drogą cudzą sławę! Sławę dobrych i uczciwych ludzi, którzy w pocie czoła trudzili się na chwałę społeczeństwa… A nie wałęsali się po drogach! Wy, którzy wypaczyliście umysły na jednej, nudnej, kłamliwej i do tego jeszcze źle napisanej książce! „Zmyślny hidalgo Don Kichot”! I ja miałem płacić, żeby was zatrzymać?! A krzyż na drogę! I niech na was spadną wszystkie cięgi, wszystkie poniżenia, cały brud, cały obornik, które tak często były udziałem Rycerza Smutnego Oblicza podczas jego wędrówek! Dziesięciokrotnie więcej!
I Avellaneda wyszedł.
Sancho popatrzył na tacę w swojej ręce. Popatrzył w ślad za Avellanedą.
Jeśli uznać, że listu nie napisał señor Avellaneda… A sądząc po jego reakcji, tak właśnie było…
Chyba, że jest dobrym aktorem?
Kto go tam wie? Ale jeśli listu nie napisał jednak señor Avellaneda…
Sancho popatrzył na Carrasco.
I Alonso zwrócił wzrok na Carrasco.
I Aldonza patrzyła na Carrasco, i Feliza, przyczajona u drzwi, patrzyła na Carrasco. Minęła minuta, druga, Carrasco płonął pod tymi spojrzeniami, jakby na wolnym ogniu, ale udawał, że niczego nie zauważa. Bohatersko wpychał sobie w gardło kęs za kęsem…
Zakrztusił się.
Zakaszlał.
Wstał. Obejrzał się jak zagnana do kąta mysz, szybko wydyszał:
— Alonso? Alonso?! Znaliście przecież mojego ojca! Znacie mnie przecież od dzieciństwa! Przecież mnie znacie… A patrzycie teraz tak, jakbym… Jak wam nie wstyd! Niechby ten Sancho, który zna mnie zaledwie tydzień… Niechby señor Aldonza, która ścierpieć mnie nie może… Ale wy?! Jak mogliście… Pomyśleć?! O mnie?! Co mam teraz zrobić, po tym jak padło na mnie takie podejrzenie? Czy mam się powiesić? Tak, nie chciałem, żebyście wyjeżdżali! Teraz też nie chcę! I uczciwie mogę powiedzieć wam to prosto w oczy: lepiej by było dla was, żebyście nigdzie nie jechali! Nie mówicie głośno o tym micie, legendzie waszego rodu, ale wiem, że w nią odrobinę wierzycie… Jak naiwny Pansa troszkę wierzy w swoje gubernatorstwo. Wmawiacie sobie: to nic, że wszyscy moi przodkowie ponieśli klęskę. To nic, że historie Don Kichota nazywają: „błyskotliwym i szczegółowym sprawozdaniem o klęsce iluzji”. To nic, myślicie, spróbuję, możliwe, że mnie się powiedzie… Ale to także iluzja. Być optymistą w naszych czasach — to takie poniżające… Señor Alonso, będzie mi przykro, jeśli was zdepcze jakieś stado świń! Lubię was… A za przyjaźń, za współczucie… Proszę, jaka zapłata… A może to Sancho wszystko wymyślił, sam napisał list i miesza wam w głowie! A wy… Wybaczcie.
Szybko, prawie biegiem, wyszedł.
Alonso dopiero teraz poczuł, do jakiego stopnia zmęczył się przez te dni.
Uraził dzisiaj przyjaciół. Nie trzeba było przygotowywać tej uczty; poddał się słabości. Zachciało mu się zobaczyć zdemaskowanego anonima.
A może przecenił swoje możliwości, ponieważ poddawszy się euforii, uwierzył, że może przekonać nawet ich — Avellanedę, Carrasco — o tym, że jego wędrówka ma sens, jego decyzja jest właściwa.
Z założenia niewykonalne zadanie. Nawet nie powinni zrozumieć Don Kichota. Don Kichotowi sądzone jest być niezrozumianym…
A teraz jeszcze i zdrada, którą, odchodząc, zostawia za plecami.