Czyżby naprawdę zdrajcą był jednak Sancho?
— Nie — powiedział przygwożdżony jego spojrzeniem Pansa. — Señor Alonso… Przecież nigdy nie widziałem tylu pieniędzy naraz. Mógłbym zostawić je sobie… Nic wam nie mówić… Señor Alonso, klnę się na mojego ojczulka, który dał mi imię Sancho, klnę się na moją wyspę, której nigdy nie będę miał… Klnę się na moje chłopaczyska, które zostały w domu… że nie skłamałem. Nie napisałem tego listu…
Alonso milczał.
— Na Boga, panie i gospodarzu mój… Naprawdę mogliście pomyśleć…
— To nie ty napisałeś list — przez zęby powiedział Alonso — ale jeśliby pominąć podłość i przekupstwo… Wszyscy jesteście gotowi podpisać się pod tym listem. Wszyscy nie chcecie, żebym szedł. Ty, Sancho — idziesz ze mną bez radości — tylko dlatego, że jesteś wierny… Avellaneda zazdrości, Carrasco współczuje… Nikt nie rozumie, po co Don Kichot wyrusza na wędrówkę. Miseczka do golenia na głowę — śmieszne? Śmieszne… „On podszedł do Don Kichota, wyrwał mu kopię, połamał ją na kawałki i jednym z nich zabrał się za okładanie rycerza, że pomimo zbroi, zmełł go, jak ziarno w młynie. Brał do ręki jeden kawałek kopii za drugim i łamał je na plecach nieszczęsnego leżącego na ziemi rycerza…”
— Felizo — przymilnie zapytał Sancho — a tobie nigdy nie przyszło na myśl zatrzymać tak bardzo kochanego przez ciebie gospodarza?
Feliza rzuciła bystre spojrzenie na Aldonzę.
— Nigdy nie miałam takich pieniędzy, najmilszy Sancho. Tak, że ja tutaj nie mam nic do rzeczy i nie myślcie…
— „Ogromne, chrząkające stado nadeszło i — nie okazując żadnego zainteresowania ani Don Kichotem, ani Rancho — przeszło nogami poobydwu… Swoimgwałtownym najazdem zastęp świń wywołał popłoch u Siwego i Rosynanta, podeptał siodło i zbroję Sancho Pansy i Don Kichota…” — niegłośno przemówił Alonso.
— Przestańcie, gospodarzu — Sancho skulił się. — Nie warto… Ostatecznie, wcale nie jest pewne, że będą nas deptać świnie. Możliwe, że na paru kopniakach sprawa się zakończy…
— „Czyż nie lepiej jednak siedzieć spokojnie w domu, niż włóczyć się po świecie w poszukiwaniu ptasiego mleka, przecież wiecie — bywa i tak, że zbierasz się obstrzyc owcę, patrzysz — a tu ciebie samego obstrzygli…” — Kontynuował Alonso. — Aldonzo… Powiedz, ty także nie rozumiesz — po co to wszystko? Powiedz…
Powiedziała.
— Kocham go. Czy wszyscy słyszeli?
Milczenie. Przycichła w kątku Feliza.
— Kocham go… Takim, jakim jest. Kocham Alonsa, a nie Don Kichota! A on wyrusza na wędrówkę, żeby zaświadczyć miłość do Dulcynei, która nie istnieje.
Dostrzegła jak Alonso spiął się w sobie.
Doskonale wiedziała, że ma teraz nad nim… Tak. Możliwe, że właśnie teraz, pierwszy raz w życiu, ma nad nim realną władzę.
— Dulcynea nie istnieje — głośno powtórzyła Aldonza.
— Dulcynea jest mitem… „Uroda jej nadludzka, bowiem wszystkie niemożliwe i chimeryczne atrybuty piękna, którymi poeci obdarzają swoje damy, w niej stały się rzeczywistością: jej włosy — złoto, czoło — pola Elizejskie, brwi — niebiańskie tęcze, oczy — słońca, policzki — róże, usta — korale, zęby — perły, szyja — alabaster, piersi — marmur, ręce — kość słoniowa, biel skóry — śnieg…” — Aldonza zaczerpnęła tchu. — Przez przeklętą Dulcyneę nam — Aldonzom, Teresom, Lucynom — sądzone jest być kiedyś pokonanymi. To niesprawiedliwe, ale możliwe, że tak powinno być. My — to my, a Dulcynea — uosobienie tęsknoty za nieosiągalnym…
Nabrała powietrza ponownie. Alonso czekał.
— Oni wszyscy — Aldonza ogarnęła szerokim gestem portrety — wszyscy pamiętali o Dulcynei. Której nie ma. Donkichoteria… Człowiek z kopią, wędrujący po drodze… Tak, to właśnie ta Dulcynea dla ludzkości… To niedorzeczne… Czasami piękne, aż do naiwności… Bez której nie może istnieć człowiek, jeśli, oczywiście, nie jest bydlakiem… Alonso, jeśli nie wrócisz, nie będę miała po co żyć… Właściwie to wszystko, co chciałam powiedzieć. Są jeszcze pytania?
Wszyscy milczeli.
— A skoro nie ma pytań — powiedziała zwyczajnie Aldonza — to proponuję rozejść się do łóżek. Już późno, jutro trzeba wcześnie wstać… Sancho, razem sprawdzimy ekwipunek. Felizo, sprzątnij ze stołu. Tak, żywiej… Widocznie nie jest nam sądzone poznać zagadki listu, który skusił naszego Sancho,. Uznajmy, że napisał go zły czarownik zazdroszczący naszemu rycerzowi. — Aldonza uśmiechnęła się ze zmęczeniem.
Jutro…
Nie, już dzisiaj.
Czy nie czuje dreszczu niepokoju? Tak, ciut, ciut. Jak powinno odczuwać się przed wielkim przedsięwzięciem.
Jego przodkowie patrzyli na niego z portretów. Szalony Kristobal Kechani, naśladowca Alonso Kechani Drugi, żądny zaszczytów i sławy Miguel Kechani, wieczny rewolucjonista Celestyn Kechani, rozsądny Alonso Kechani Trzeci… Twarze, twarze… Jego własny ojciec patrzył także.
Tylko Kechani Odstępca, zdrajca i parszywa owca, patrzył w podłogę, przybity gwoździami do spodniej strony stołowego blatu.
Alonso uśmiechał się. Dzisiaj — jego ostatnia noc z Aldonzą. Dzisiaj powie jej to wszystko, o czym milczał przez wszystkie te dni…
O czym nigdy nie mówił jej tak prosto w oczy. O czym, miał nadzieję, i tak sama wie, ale teraz odchodzi, a odchodząc — nie można zostawiać niedopowiedzeń…
Gorący oddech. Drobna postać w półmroku salonu.
— Señor Alonso… Zabijcie mnie. Zabijcie. Jestem winna… Jestem ostatnią łajdaczką. Jestem bydlęciem…
— Czego chcesz? — Wyburczał z niezadowoleniem. Nie podobało mu się, że jego wzniosłe rozmyślania zostały przerwane czymś takim nieoczekiwanym…
Gorące piersi ciężko legły mu na kolanach. Feliza była prawie naga — i rozpalona jakby wyszła z łaźni.
— Señor Alonso… Przyniosłam bicz — możecie mnie obić. Chodźcie do mojego pokoju, obijcie mnie, żeby moja dusza więcej nie cierpiała… No, chodźcie. Proszę. Zasłużyłam. Oto bicz… No chodźcie. Do mnie do pokoju…
Mamrotała i ciągnęła go za rękę i wreszcie podniósł się ze swojego krzesła; oczy Felizy świeciły, zdawało się, w ciemności, a zapach na wpół obnażonego ciała zatykał nozdrza.
— Señor Alonso… Señor Alonso, panie i gospodarzu mój… Przecież to ostatnia szansa… Jutro odjedziecie i co? A co z waszymi naśladowcami? Potrzebujecie syna, potrzebujecie, potrzebujecie…
Gorące usta, żeby dosięgnąć twarzy Alonso, przyszło jejzawisnąć na jego ramionach.
— Wasz synek… Chcę, żebyśmy go poczęli… No dalej, chodźcie, chodźcie…
Chciało mu się krzyczeć na całe gardło, chciało mu się zadusić to małe ścierwo, ale przedtem rozłożyć tutaj, na stole… I rozerwać na pół, zmiażdżyć sobą. Na sekundę się zatrzymała, zadrżała jak motylek na szpilce. Bezdeń czasu zawarła się w przestrzeni między dwoma oddechami…
— Nie tak szybko, Felizo — dał się słyszeć ze schodów lodowaty głos Aldonzy.
I diabelstwo przepadło. Pozostał wstyd.
Aldonza szła bez pośpiechu, stąpała, jakby niosła na głowie wysoki dzban z winem. Kiedyś, kiedy mieszkała jeszcze w domu ojca, bogatego wytwórcy win, nieraz zdarzało się jej nosić…
Zatrzymała się przed Felizą. Władczo wyciągnęła rękę, dziewka, jak zahipnotyzowana podała jej bicz, który, jak się okazało, rzeczywiście miała przy sobie.
Aldonza krótko się zamachnęła, Feliza zaskomlała, chwytając się za twarz.
— Won — rzuciła Aldonza.
I uderzyła jeszcze raz.
— Jeśli zobaczę cię jeszcze choćby raz w życiu, zakopię cię żywcem, moja panno… Krowo jedna. Poszła precz, ladacznico. Natychmiast, tak jak stoisz. Jutro wyrzucę za drzwi twoje szmatki.