Выбрать главу

Skrzypnęły drzwi. Alonso przerwał, na progu stała pobladła, niepodobna do siebie Feliza.

Milczenie.

Jak? Jak ona śmiała tutaj wrócić? Nie godzi się klęczeć przed służącą, na kolanach, powstrzymując jęk, Alonso podniósł się…

Dziewczyna zaczerpnęła tchu:

— Señor… Alonso. Przyszłam, żeby powiedzieć… Zaraz idę. Rzecz w tym, że Panchita tyle co… Ojczym znowu ją zbił… I Panchita tyle co… Tyle co powiesiła się.

Wstawał świt. Rano dwudziestego ósmego czerwca — świąteczny dla Kechanich dzień.

Panchity już wrócić nie można. Jasnowłosej, piegowatej dwunastoletniej dziewczynki, z kościstymi ramionami, spierzchniętymi wargami i niepewnym, przestraszonym uśmiechem. Dziecka, które zdążyło poznać głód, bicie, troszeczkę łaski od cioci Aldonzy, gorącą miłość do własnoręcznie wykonanej kukły — i ostatnie minuty w zaciskającej się, niezdarnie wykonanej pętli.

Gdzieżeś był, Don Kichocie?!

— Senor, panie mój — zdławionym szeptem powiedział Sancho. — Ależ… Pojedźmy. Ranek, słyszę jak przyzywająco rży w stajni mój Siwy… Pojedźmy! Bierzcie kopię, nakładajcie pancerz… Wszystko gotowe. W drogę… Wyruszymy w chłodzie poranka, potem wstanie słońce… I zobaczycie — jeszcze do wieczora zdążymy kogoś ocalić. Uratujemy! Wszystkich uratujemy! Więcej nikomu nie damy zginąć! Pojedźmy, mój Don Kichocie… Dalej, ubierajcie się… No!!

I Alonso, stąpając niczym lunatyk, ledwie unosząc nogi, zbliżył się niepewnie do rozłożonej na podwyższeniu zbroi.

— Dalej! — Mówił Sancho — No! Don Kichot powinien istnieć! Wszystko to głupstwa, całe to zamieszanie, zakładajcie swój hełm… Kto może nas zatrzymać, jakie przeszkody, jacy czarownicy, jacy wrogowie… Nikt nas nie zatrzyma! Zakładajcie hełm! Bierzcie kopię!

Alonso na sekundę stracił równowagę. Chwycił się rękami za skraj podwyższenia, pogroził niebu pięścią… Wyciągnął rękę, chcąc wziąć kopię…

Cofnął ją.

Wyciągnął w kierunku hełmu… Potrzymał go w rękach…

Upuścił.

— Toż to nie hełm — powiedział ze zdziwieniem. — To miseczka do golenia. Jakże ją założę? Do kogo będę podobny? Do stracha na wróble?!

Sancho chciał jeszcze coś powiedzieć, ale zamilkł, jakby ktoś mu zatkał usta.

— Nie wierzę — z przerażeniem powiedział Alonso. — Jakby zabrali mi wiarę. Wycięli jak migdałki. Nie mogę! Wszystko…

I upadł twarzą w stos rynsztunku i zapłakał.

Stała i patrzyła na dzieło rąk swoich.

Ten nowy, nieznajomy, złamany człowiek, nie mógł zrobić ani kroku, Sancho prawie na rękach zataszczył go na fotel. Coś tam mamrotał, obwieszczając, nakłaniając, powtarzając zacne kłamstwo o tym, że wszystko minie, że wyjadą później, trzeba odpocząć i dojść do siebie, że wszystko będzie dobrze…

I oto teraz wszystko, co mówił, stało się prawdą. Teraz, i tylko teraz, Don Kichot rzeczywiście jest martwy…

Don Kichot jest martwy i pokonany.

Don Kichot nigdy nie wyjdzie na drogę.

Nie będzie wygłaszał rozwlekłych przemówień o sprawiedliwości, nie będzie śmieszył swoimi wystąpieniami pastuchów i poganiaczy mułów, nie będzie prowokował dzierżących władzę do okropnych mistyfikacji…

I, co zrozumiałe, nikt już nie będzie mógł liczyć na pomoc Don Kichota. I tak było jej tyle, co kot napłakał, tej pomocy. ..

Świat bez Don Kichota.

Pustynia. Gorący wiatr, pękająca ziemia. Białe kości… I ścierwniki, ścierwniki na niebie, hordy ścierwników, dla wszystkich nie starczy zdobyczy…

Ten człowiek, skurczony w fotelu. Ten nowy, żałosny człowiek… Wszystko, co zostało z jej Alonso.

I co, teraz nic już nie można zrobić? Poprzedniego Alonso nie da się wskrzesić, jak nie da się wskrzesić Panchity?!

Aldonza zobaczyła, że stoi przed podwyższeniem, na którym była rozłożona zbroja. A obok walała się miseczka do golenia…

Która tak długo była sławnym hełmem, że grzech zostawić ją po prostu na podłodze.

Popatrzyła w oczy własnemu odbiciu, które spojrzało na nią z lustra polerowanej stali. I kiedy hełm legł na jej głowie, prawie nie odczuła jego ciężaru.

Napierśnik…

 „Wierzę”.

Naramienniki…

Myślicie, że to śmieszne? Śmiejcie się. Głupia baba wyrusza w bohaterską wędrówkę? Wierzchem na Rosynancie? W rycerskiej zbroi?! W drogę, która i dla zdrowego mężczyzny jest ponad siły? Niedorzeczność?!

Odwróciła głowę — i spotkała się ze spojrzeniem Sancho.

Tak, giermek zupełnie oszalał, miał taki głupi wyraz twarzy, że nie wytrzymała i roześmiała się.

Wzięła do ręki kopię… Przymierzyła się do niej… Niczego sobie, ujdzie. Roznieść parę, trójkę olbrzymów — w sam raz.

Podniosła przyłbicę:

— Alonso… Wrócę. Rozumiesz… Cokolwiek by się tam działo, ale Don Kichot… Wybacz. Do zobaczenia, Alonso.

Sancho patrzył, jak Aldonza odchodzi…

Sancho patrzył, jak odchodzi na wędrówkę sławny rycerz Don Kichot.

Co to? Tragedia? Farsa?

Alonso także patrzył za nią. Patrzył, wstrzymał oddech.

Don Kichot odchodzi bez Sancho Pansy?!

Wygodnie usadziwszy w fotelu swojego biednego gospodarza, Sancho pospieszył do okna. Wyjrzał akurat w tym momencie, żeby zobaczyć, jak Aldonza wskakuje na siodło… Wskakuje lekko, nie zważając na wagę zbroi…

— Eh! — Wyrwało mu się. — A przecież taka baba z niej… Wybaczcie, gospodarzu, ale nie najlepiej prowadzi konia! Jej ojciec nie był dobrym jeźdźcem?

Alonso milczał.

Sancho w pośpiechu wytarł czoło rękawem:

— No tak… Uch…

Ruszył w kierunku drzwi. Zawrócił jednak. Opadł przed fotelem na kolana.

— No, jak wam, señor Alonso? Lepiej?

Alonso kiwnął głową.

— Señor Alonso… Ja… Baby są niekonsekwentne jak… Nie ma takiego stworzenia na świecie, żeby można było je z nim porównać. Wiosenny wiatr w porównaniu z kobietą jest pedantem, jest wzorem konsekwencji… Wiatromierz na dachu w porównaniu z kobietą — nudziarstwo. Honor gotowa jest poświęcić, żeby męża przy sobie zatrzymać… A kiedy mąż zostaje — to tak, jakby, wybaczcie, nie był jej wart… To zawiśnie kotwicą, to nadyma się żaglem — oto ona, kobieta… Gdzie tam tej Dulcynei do niej, wybaczcie mi te słowa, panie Alonso, ale wasza señora Aldonza miłej Dulcynei to by mogła prztyczka w nos dać… Mówią, gdzie diabeł nie może, tam babę pośle!

Sancho podniósł się z kolan. Pokłonił się, przycisnął rękę do serca:

— Nie wspominajcie mnie źle, señor Alonso… Wszystko będzie… Wszystko będzie dobrze. My szybko…

Podbiegł do okna. Rozepchnął ciężką ramę, zawisnąwszy brzuchem na parapecie, krzyknął na spotkanie słońca:

— Pani moja! Seño-ora! Zaczekajcie! Giermka zapomnieliście-e! Hej!

Machnął ręką i podchwyciwszy w biegu podróżny worek pospieszył siodłać Siwego.

Ból w kręgosłupie stępił się.

Szybko wszystko przejdzie.

To nerwoból.

Udało mu się podnieść. Pokuśtykał do okna…

Daleko, daleko na drodze majaczyły dwie, oddalające się figurki. Jedna wyższa, wierzchem na chudej szkapie. Druga bardziej krępa na brzuchatym ośle.

Nad ich głowami majaczyło, nadziewając na siebie nisko stojące słońce, ostrze długiej kopii.

Wyciągnął rękę.

Zdawało mu się, że dłoń jego rośnie i rośnie. Że zawisa nad wędrowcami — daszkiem, chroniącym ich od deszczu i gradu, i od ludzkiej podłości…

Wędrowcy oddalali się, i oto już dwa czarne punkciki widnieją na horyzoncie, a słońce nabiera siły, bije blaskiem po oczach.