— Aldonzo! Znowu ją bije! Znowu bije Panchitę! A jej własna matka nie wpuszcza mnie do domu! Rodzinne, mówi, sprawy, sami będziemy rozwiązywać… Śmieci z izby… Dobrze. Kiedy nałożę zbroję — niech tylko ona spróbuje zająknąć się o rodzinnych sprawach! Ten bydlak, jej ojczym, on…
— Alonso — cicho powiedziała Aldonza i dopiero wtedy zauważył gościa.
— Przyjacielu mój, Sancho…
Dzisiaj wypowiadał te słowa pierwszy raz w życiu. Nie — powtarzał je często, rozmyślając o przyszłości, leżąc nocą bezsennie; ale teraz słowa, zwrócone do żywego człowieka, w końcu nabrały sensu.
Giermek przyklęknął na jedno kolano:
— Niech Bóg ześle waszej miłości, szczęście w rycerskich czynach i powodzenie w bojach…
— Przyjacielu mój Sancho! — Alonso pospieszył podnieść go. — Czy… Czy gotowi jesteście przyjąć stanowisko gubernatora na odpowiedniej dla was wyspie?
Tak mówił ojciec. „Przede wszystkim wspomnimy o gubernatorstwie i zobaczymy, jak on odpowie”.
Sancho roześmiał się. Bez sarkazmu, bez złośliwości — radośnie, oddając co się należy, wesołemu żartowi.
Alonsowi trochę ulżyło na duszy.
Ten, który wyruszał z ojcem był spasiony i interesowny; kiedy napomknięto mu o gubernatorstwie, tylko kwaśno zmarszczył brwi. Stale potrzebował pieniędzy — jakieś płace, jakieś „diety”; Alonsa nie opuszczała myśl, że właśnie z powodu jego zdrady zginął ojciec. Umarł na poboczu pustej drogi, opuszczony przez wszystkich, zachłysnął się w błotnej kałuży, pobity, nie mając siły się podnieść… Ludzie, którym chciał pomóc, porzucili go, walającego się w błocie, a ten Pansa ograniczył się do telegramu wysłanego do domu…
Siłą woli Alonso odegnał czarne wspomnienia.
— A my tu właśnie rozmawialiśmy o szczęściu dla całej ludzkości — uśmiechnęła się Aldonza.
Giermek chrząknął:
— Tak, właśnie… O szczęściu dobrze porozmawiać przed kolacją, trawieniu, zdaje się, to sprzyja…
— Jesteście głodni — podchwyciła Aldonza. — Pójdę wydać polecenie w temacie kolacji…
Alonso łagodnie ujął ją za łokieć:
— Nałóż, proszę, ten wisiorek… Mój ulubiony. Niech będzie święto!
— Zapięcie się urwało — smutno uśmiechnęła się Aldonza. — Zaniosłam go do naprawy.
Alonso był w bardzo dobrym nastroju. Dobry znak — giermek przybył na czas i zwą go Sancho, jak i tego pierwszego.
Oczywiście, nie da się uniknąć wizyt próżnych sąsiadów. Oczywiście wszyscy przywleką się tutaj pod różnymi pretekstami, a pierwszy pojawi się, oczywiście, Carrasco…
Feliza podawała do stołu. Nalewając wino do kielicha Alonso, pochylała się tak nisko, że dotykała piersią jego ręki; Alonsowi nie było nieprzyjemnie, wręcz przeciwnie — uśmiechał się. „Zapewne to dlatego, że jestem łaskawy dzisiaj — myślał sobie. — Starczy mi przyjaźni dla wszystkich, w tym i dla głupiutkiej Felizy…”
Ukradkiem spoglądał na Aldonzę, ale ta, zdawało się, z pasją słuchała Sancho i nie zwracała uwagi na prawie nieskrywane poufałości, rozgrywające się nachalnie pod samym jej nosem. Prawda, i Feliza umiała wybrać moment — napełniała puchar Alonso tylko wtedy, kiedy Aldonza się odwracała.
— Panie mój — zaczął Sancho z zakłopotanym uśmiechem.
— Pozwolicie, że już będę was tak nazywać? Od tego czasu, jak rodzina Pansa przeprowadziła się pod Barcelonę… O historii wędrujących rycerzy przychodziło sądzić ze słów tych Pansa, którzy wracali z wyprawy. Przyznać muszę… Mój dziadek Andres, który towarzyszył w wyprawie waszego ojca… Naopowiadał wszelakich głupstw, ale przecież go u nas na wsi każdy pies zna, wybaczcie, jako kłamcę. Mój ojciec nie taki, inaczej nie nazwałby mnie Sancho. Ale wy, powiedzcie jednakże, señor Alonso, co wasz ojczulek osiągnął w wyprawie? Obronił kogoś? Uratował?
Alonso popatrzył Sancho w oczy: zdawało się, że był szczery. Był prostoduszny, jak powinien, i pytał bez ukrytego zamiaru, bez złośliwości.
— Mój ojciec Diego Kechani — powiedział Alonso powoli — był wzorem rycerskiej waleczności i prawdziwego miłosierdzia… Niestety, szerzył te ideały dość krótko. Mój ojciec wstawił się za robotnikami, nad którymi znęcał się gospodarz… Ten zaś obiecał robotnikom pieniądze, jeśli pobiją ojca. I pobili go. I umarł on…
Alonso zamilkł. Popatrzył na Aldonzę, ta siedziała, wyprostowana, z niezmąconym spokojem. Przeklął siebie — po co było mówić o tym akurat przed wyjazdem? Po tych wszystkich nocnych scenach? I kto wie, co ona powie dzisiejszej nocy… Albo co przemilczy, przygryzając zębami skraj poduszki…
— Prawda, mówią, łysa, a nieprawda — czubata — odchrząknął Sancho. — Bóg im sędzią… Tutaj widzę… Taka kupa, przepraszam za słowo, szlachetnych panów na portretach… Może opowiecie mi, giermkowi, jakąkolwiek… Historię ze szczęśliwym zakończeniem? Kto wdowę obronił, kto za skrzywdzonym się wstawił… Dobrze?
Milczenie.
Aldonza ze spokojem piła wodę. Maleńkimi łyczkami.
— Przyjacielu mój, Sancho, oto historia rodu Kechani. — Alonso szerokim gestem ogarnął portrety. — Wszyscy ci panowie byli naśladowcami Don Kichota i każdy z nich, gdy doszedł odpowiedniego wieku, zakładał zbroję i wyruszał na wędrówki. O każdym z nich powstawały legendy…
Alonso zrobił pauzę. Jakby chcąc dodać doniosłości słowom, a w rzeczywistości dlatego, żeby z wielości dokonań swoich sławnych przodków wybrać najbardziej przekonującą historię ze szczęśliwym zakończeniem.
— Oto, przyjacielu mój, Sancho, po lewej stronie od schodów, macie portret Alonso Kechaniego Czwartego. Ten człowiek był wymagający względem siebie i innych; niektórzy nazywali go fanatykiem. Ale to nieprawda, że nawoływał do palenia na krzyżach wszystkich, którzy nie podzielali jego poglądów; to pomówienia, których wiele wokół rodziny Kechani… Alonso Czwarty zasłynął tym, że uratował dzieciątko przed potwornym, wściekłym psem!
Sancho dziwnie się uśmiechnął — i nie wiadomo dlaczego zerknął na Felizę.
Zabrzęczał dzwoneczek u drzwi.
Aldonza piła, chociaż już mdliło ją od tej wody; Diego Kechani, nieszczęśliwy ojciec Alonso, patrzył na nią z portretu.
Tak trzeba, mówił milcząc Don Diego. Aldonza doskonale go pamiętała — byli z Alonsem już małżeństwem, kiedy któregoś z kolei dwudziestego ósmego lipca Diego Kechani poszedł w swoją wędrówkę. Tak trzeba, wytrzymaj. Bądź dostojną podstawką dla statuy przepięknej Dulcynei…
— Señor Carrasco — obwieściła Feliza.
Aldonza spochmurniała. Powiedzieć, że jest chora? Pójść do siebie? To byłaby słabość, a w rodzie Kechani nie wypadało okazywać słabości. Jak jej teściowa, matka Alonso, szła za trumną swojego zamęczonego męża? Wyprostowana jak iglica wrzeciona, z niewzruszonym, jakby wyrzeźbionym z marmuru obliczem…
Tej samej nocy umarła na atak serca.
— Dzień dobry, mój drogi Alonso. — Młodzik Carrasco już stał w drzwiach. — Dzień dobry, droga Aldonzo… Oto i jest nasz giermek?
— To niezupełnie wasz giermek — odezwał się Alonso z niemiłym uśmiechem. — To mój giermek, mój drogi Samsonie… Proszę usiądźcie. Felizo, jeszcze jedno nakrycie… Sancho, to Samson Carrasco, przyjaciel rodziny.
Carrasco przestępował z nogi na nogę.
— Nie, nie, Alonso, nie chciałbym… Macie domową, swego rodzaju rodzinną, kolację… Ja tylko na minutkę, Alonso, czy można cię prosić na parę słów?
— Słucham. — Alonso wzruszył ramionami. — Tutaj sami swoi.
— Alonso — gość się zmieszał — skarżyliście się na bezsenność, tak więc zdobyłem wspaniały środek nasenny! O ileż lepszy od pospolitej wody z cykorii!