I wszyscy popatrzyli na Alonsa, a on podniósł swój puchar i go osuszył.
— Zdrowy umysł — powiedział głucho — zdrowy rozum, duchowe zdrowie… Każe nam przejść obok matki, która, upijając makowym naparem niemowlę, taszczy je ze sobą, by żebrać o miłosierdzie…
— Tak, ale… — Ostrożnie zaczął Sancho. — Ale… Czy może szlachetny hidalgo zastąpić niemowlęciu matkę? Niechby nawet taką nieprzyzwoitą? I gdzie odda malca — do przytułku? Czy może też sam zacznie go wychowywać? I ile takich malców przyjdzie mu w końcu przygarnąć?
Carrasco milcząco sapał, napełniając się winem; Alonso pojął w tym momencie, że dał się wciągnąć w spór. Trudno będzie mu się powstrzymać, nie może odpuścić.
— Maleńka Panchita, nasza sąsiadka, którą każdego dnia bije jej ojczym bydlak… Także kocha swoją matkę! A matka wstawia się za swoim mężem, broniąc tego… Tego łajdaka! Ale Panchita ją kocha! A my znosimy to i przechodzimy każdego dnia obok ich domu…
— Alonso — cicho powiedziała Aldonza.
Alonso ze znużeniem opuścił, napięte w ferworze dyskusji, ramiona:
Ludziom właściwe jest nazywać szalonym wszystko, co wychodzi poza ramki ich rozumowania. Kiedy człowiek wyrusza w daleką, trudną wędrówkę, żeby wstawić się za pokrzywdzonymi, na których, poza nim, wszyscy plują… Takiego człowieka łatwiej jest potraktować jako chorego.
— Nie, wszystko w porządku… Sancho, przyjacielu mój Sancho, oczywiście, że nie jestem szalony. Gdybym był szalony — to za nic nigdzie bym nie poszedł, a i Samson — Alonso uśmiechnął się nieznacznie — nigdzie by mnie nie puścił… Myślicie, że nie rozumiem, jak będę wyglądał z boku? Kopia, pancerz, rodzinny hełm? Rozumiem Sancho. Ci, za którymi się wstawię, nie powiedzą mi ani jednego dobrego słowa. Nawet ci, którym naprawdę mogę pomóc. Nikt. Będą pluć w ślad za mną. Będą rzucać we mnie kamieniami i grudami błota. Jeśli upadnę — będą deptać po mnie, jeśli postaram się przemówić im do sumienia — będą rechotać klaszcząc w dłonie. Szyderstwa, poniżenia, krew i błoto — oto co mnie czeka w drodze, a nie sława. Ale ja mam zdrowy umysł. I z jakiegoś powodu idę. Dlaczego?
— Dlaczego? — Cicho zapytał Sancho. — Zapewne wierzycie, mój panie, w tę starą legendę? Że z każdym krokiem Rosynanta… Przybliża się nowy Złoty Wiek i kiedyś nowy Don Kichot zdoła obronić… Ochronić wszystkich na świecie, których niesprawiedliwie oskarżono, potraktowano. Samo jego imię będzie wprowadzać… Budzić przerażenie w sercach niegodziwców… Nastanie czas, kiedy nie będzie upokorzonych ubogich staruch i porzuconych dzieci, i tych… Jak je zwą… Pasierbic, które bije ojczym…
— Złoty Wiek nigdy nie nastanie — szorstko powiedział Alonso. — Najpewniej… Nie. Nie w taki sposób. Nie wiem, czy nastanie Złoty Wiek. Wiem natomiast, że powinienem iść… Że na drodze powinien być Don Kichot i że powinien kochać Dulcyneę…
Nabrał powietrza w piersi. Zapewne, powiedziałby coś bardzo ważnego, ale mowę jego przerwał Carrasco, już pijaniutki, ale wciąż jeszcze przeżywający krzywdę:
— Tak, a propos, tematu dziedziczności! My się tu wszyscy spieramy, czy Rycerz Smutnego Oblicza był szalony w medycznym sensie tego słowa… Uznajmy, że to rzeczywiście sporne pytanie. Ale kwestia dziedziczności Don Kichota… Niestety, żeby znaleźć się w strefie ryzyka, panu Alonsowi wystarczy mieć pośród przodków jednego tylko señora Kristobala Kechaniego!
Carrasco wstał i, zataczając się, skierował się do portretu za portierą. Szarpnął na bok ciężki aksamit, odkrywając przed biesiadującymi pobladłą opuchniętą twarz ze szklistymi oczami: jeszcze jeden portret, jeszcze jeden Don Kichot, tylko że wstydliwie zakryty zasłoną przed postronnymi oczami.
— Oto, najmilszy Sancho — z naciskiem oznajmił Carrasco — prawdziwy potomek Rycerza Smutnego Oblicza, jeden z przodków naszego Alonso, który w swoim czasie także wstąpił na ścieżkę donkichoterii… Oto señor Kristobal Kechani! Diagnoza za diagnozą. Przymusowe leczenie okazało się niemożliwe, aż wreszcie szaleniec zginął od kuli z arkebuza… I ten człowiek jest przodkiem naszego Alonso! A wy się śmiejecie ze mnie, kiedy proponuję panu Kechaniemu cotygodniowe testy psychiatryczne…
— Felizo, czyś ty ogłuchła, ktoś przyszedł — nadmiernie ostro powiedziała Aldonza.
Carrasco zamilkł. Możliwe, iż pojął, że gdy wytrzeźwieje pożałuje swoich słów.
— Señor Avellaneda! — Ogłosiła Feliza.
— Dobry wieczór, moi drodzy panowie — radośnie wymamrotał sąsiad już zawczasu z korytarza. — Oj… Któż to u was jest? Czyżby przybył ten sam Sancho Pansa? Witajcie, witajcie, mój drogi Sancho!
Jak wzruszająco odgrywa zdziwienie, jak świetnie udaje, że niby to nie słyszał o pojawieniu się Sancho i zaszedł, tak po prostu, po sąsiedzku…
— Alonso, mój przyjacielu, zaszedłem tak po sąsiedzku… Usiąść za stołem? Nie, nie, niezręcznie…
— Sancho, to nasz sąsiad, señor Fernando Avellaneda, szlachetny hidalgo… Señor Avellaneda, bądźcie tak dobrzy, przysiądźcie się. Felizo, jeszcze jedno nakrycie…
— Proszę, proszę tylko bez tytułów! Wstąpiłem na jedną minutkę. Niedługo dwudziesty ósmy lipca, rozumiem, że i beze mnie macie zatrzęsienie spraw… Przyniosłem tylko to, co z żoną pożyczaliśmy do czytania: „Czas dla Amadisa”, „Pułapka na Amadisa”, „Amadis i bezprawie”… wstrząsające książki! Wstrząsające! Nie można się oderwać, jakie napięcie, jaki rozmach akcji, jaki bohater… A tej „Amadis przeciwko Frestonowi” jeszcze nie czytaliśmy, można pożyczyć? A dla żony — „Rycerza mojej namiętności”. Bardzo o niego prosiła… Ja na minutkę i zaraz uciekam!
Przemawiając w ten sposób, Avellaneda znalazł się tam, gdzie przedtem Carrasco, czyli za stołem:
— Mnie niezręcznie tak, doprawdy… I żona na mnie czeka…
— „Amadisem przeciwko Frestonowi” mój synek się zaczytywał — odezwał się Sancho. — Cała rodzina zwariowała na punkcie Amadisa: „Potrzask na Amadisa”, „Miecz Amadisa”, „Amadis w strefie zła”… Jednakże, miłościwy panie, myślałem, że to dla prostych ludzi książki. Że szlachetnie urodzeni nimi gardzą… — Sancho patrzył na Avellanedę tak spokojnie i prostodusznie, jak przedtem patrzył na Alonsa, słuchając z zainteresowaniem o wspaniałych czynach Don Kichotów.
Avellaneda roześmiał się:
— Mój drogi Sancho, dotykacie dawnego sporu… Mówię przeto i zapewniam cię, że rycerskie powieści, jeśli pojmować je właściwie, nie mogą przynieść szkody, a wręcz przeciwnie, przynoszą pożytek. Te książki, przyjacielu mój, są wieczne. Zachwycają się nimi tak prości ludzie, jak i hidalgo, jak i sam król… Czy uwierzycie — któregoś razu wróciwszy do domu, zastałem całą swoją rodzinę we łzach — płakali, ponieważ Amadis umarł! Jakże szlachetne i szczere były to łzy… Rycerskie powieści bawią i nawołują do pozytywnych uczuć. Nie zwodzą ludzi zmęczonych powszednimi zmartwieniami i pracą: dobro w nich niezmiennie zwycięża zło. Pokazane w nich jest, jak powinien być urządzony świat, a nie jak jest urządzony naprawdę, w tym tkwi ich niezaprzeczalna wartość!… Rozumie się, jeśli nie wierzyć w dziejące się w nich rzeczy bez zastrzeżeń, jak ostatecznie uwierzył — Avellaneda z westchnieniem spojrzał na gobelin — nasz Rycerz Smutnego Oblicza…
— A właściwie, kiedy Rycerz Smutnego Oblicza zaczął naśladować Amadisa — beztrosko zapytał Sancho — dlaczego do tej pory nie wpadły mi w ręce księgi „Don Kichot przeciw olbrzymom” „Powrót Don Kichota” „Klatka dla Don Kichota” „Namiętność Dulcynei” i tak dalej ?