Alonso nie usłyszał ani nie zauważył Sancho — nie tylko dlatego, że ten starał się poruszać bezszelestnie, ale głównie z powodu swojego zamyślenia. Kilka sekund Sancho rozmyślał, odezwać się do gospodarza czy wynieść się szybko, nie burząc toku rozmyślań. Gdy jednak już otworzył usta, żeby prosić o przebaczenie za naruszenie spokoju — w korytarzu dały się słyszeć lekkie kroki i ledwie zdążył dać nura za portierę, gdy w drzwiach pojawiła się Feliza z ogromną szczotką i wiadrem w rękach.
Sancho siedział w dusznej, pachnącej naftaliną ciemności i z jakiegoś powodu nie spieszyło mu się wychodzić. W portierze znalazł najpierw jedną dziureczkę, maleńką, pozwalającą podejrzeć tyle co nic, a potem wytropił drugą — szeroką — dziurę, nieprzyzwoitą wręcz, widać mole w tym domu nie traciły czasu na marne… Przez ten otwór Sancho widział, że Alonso w żaden sposób nie zareagował na pojawienie się służącej. Jak siedział bez ruchu, tak siedzi, nie odrywając spojrzenia.
— Wybaczcie, że zaniepokoiłam, señor… Żadnej reakcji.
— Posprzątam tutaj, señor?
— Co, proszę? Posprzątaj…
Dźwięknął spadając uchwyt wiadra, zaskrzypiała skrobiąca po podłodze szorstka szczotka, zasapała dziewczyna. Spódnica przeszkadzała jej — i oto, bezwstydnie zadarłszy ją, zatknęła za pas, zrzuciła pantofle. Po mokrej podłodze stąpają dwie silne maleńkie nogi, obnażone prawie do biodra…
Sancho wstrzymał oddech. Mokra podłoga była jak zwierciadło, dziewczyna specjalnie dreptała po mokrym… Czy Feliza jest zupełnie niewinna, aż do granic absurdu, czy raczej nie? Na tyle jednak, na ile Sancho zdążył poznać służącą — raczej nie…
Alonso ocknął się ze swoich rozmyślań. Oderwał oczy od portretów, spojrzał na służącą, żal było tylko Sancho, że ze swojej kryjówki nie mógł dojrzeć JAK WŁAŚCIWIE spojrzał…
— Señor Alonso — Feliza zbliżyła się do samego fotela — pod fotel potoczył się korek od wina, pozwólcie, że go wyciągnę…
— Co?
— Korek od wina — uparcie powtórzyła Feliza. — Dostanę i wyciągnę go stamtąd. Korek. Od wina.
— Korek?
— Od wina! — Teraz Feliza, nie wiedzieć czemu, ucieszyła się. — Siedźcie, siedźcie… Ja i tak dosięgnę…
Po tych słowach służąca pochyliła się, wlazła pod fotel, a delikatna tkanina spódniczki ciasno opięła jej wspaniały, pyszny zadek.
No tak, przecież o to dokładnie chodziło.
— Znalazłaś? — Głucho zapytał Alonso i Sancho ponownie żałował, że nie może zorientować się, w jaki sposób patrzy on na krągłe pośladki Felizy.
— Ooo. — Dziewczyna wynurzyła się w końcu spod fotela, a w jej rękach rzeczywiście był, zdawało się, korek. — O… Korek. Od wina.
— Od wina — mechanicznie powtórzył Alonso.
— Señor — Feliza cały czas tkwiła przed nim na kolanach — chcecie, to go zjem?
Alonso milczał, a dziewczyna krzywiąc się, spróbowała odgryźć od korka kawałek. Odgryzła! Żuje!
— Przestań! — W głosie Alonso zabrzmiał przestrach.
— Wyrzuć to natychmiast! Co z tobą?
— Señor — powiedziała Feliza miękko — wam naprawdę będzie żal, jeśli umrę?
— Co ty pleciesz — z rozdrażnieniem zapytał Alonso.
— Nie… Señor, nie róbcie takiej miny! Proszę… Nie patrzcie na mnie tak surowo! Jeśli jestem winna, ukarzcie mnie…
Teraz mówiła tak cicho, że Sancho musiał w skupieniu wytężać słuch, żeby rozróżnić słowa między westchnieniami.
— Señor… Ukarzcie mnie, ale nie odchodźcie… Ot tak. Nie możecie odejść, nie zostawiając spadkobiercy. Nie rzuciwszy nasienia na urodzajny grunt… A nie na kamień, señor Alonso! Tak nie można! To niewłaściwe, niegodne! Powinien pojawić się nowy Don Kichot… Powinniście kontynuować ród! Co z was za mężczyzna, jeśli nie zostawicie syna! To niesprawiedliwe… Nie wybaczą wam tego wasi przodkowie!
Cisza; Sancho widział teraz tylko szerokie męskie plecy, maleńką rączkę Felizy na kolanie pana Alonso, różowy policzek z opadającymi na niego lokami, lśniące i przenikliwe patrzące, jak u ptaka, oko…
— Señor Alonso — chlipnęła Feliza. — Wierność damie serca — niezłomna rycerska… Ale wierność Dulcynei! Nie señorze Aldonzie! Señor… Kocham was tak, że dla was gotowa jestem być choćby dywanikiem pod nogami. Powiecie — „Felizo, zjedz ten korek” — zjem… I będę się uśmiechać… Ręce do kominka, nogi w potrzask…
Dłoń na męskim kolanie ostrożnie przesuwała się tu i tam, ale gdzie była druga ręka Felizy — Sancho nie widział.
Minuta minęła w milczeniu. Sancho czekał, a po jego plecach spływał pot, señory Aldonzy nie było w domu i Sancho nie miał pojęcia, jaki dalszy ciąg może mieć to mycie podłóg…
Ciężka ręka opuściła się na głowę dziewczyny. Potargała za ucho; ścisnęła trochę silniej, szarpnęła tak, że Feliza krzyknęła.
Señor Alonso podniósł się i wyszedł szybkim krokiem z komnaty.
Feliza odprowadzała go spojrzeniem, wsłuchiwała się w cichnące kroki, a kiedy oprzytomniała i odwróciła się — w fotelu siedział już Sancho, siedział smutny i zadumany, jak przedtem gospodarz. Patrzył na portrety.
— Aj!
Sancho milczał. Marszczył czoło. Wzdychał.
— Skądże wy tutaj… Co to w ogóle za bezczelność? Myję tu podłogę… Podeptaliście! Ledwo co…
Sancho krótko i wymownie spojrzał na Felizę. Odwrócił się; dziewczyna zdenerwowała się nie na żarty:
— Cóż takiego? Podłogę myję, jasne?
— Korek — grobowym głosem powiedział Sancho. — Od wina… Ach ty, dziewko sprytna, lisicą podszyta, prędzej znajdziesz wymówkę aniżeli fartuch!
Feliza zrobiła się czerwona jak muleta przed pyskiem byka. W milczeniu jeździła ścierką po podłodze; Sancho cały czas siedział niewzruszony. W końcu nie wytrzymała:
— I tak nikt wam nie uwierzy.
Sancho znacząco milczał.
— Niczego nie widzieliście. Myślałby kto, korek! No i co?
Sancho milczał. Feliza darła podłogę; wreszcie odstawiła szczotkę.
— Sancho — głos jej dźwięczał teraz przymilnie jak szmer.
— Sancho… A chcecie może czekolady? Mam… Chcecie?
— Sumienie moje kupić? — Zapytał się Sancho.
Feliza ostentacyjnie rzuciła szczotkę na podłogę:
— Jakie sumienie! Czego ode mnie chcecie! To nie wasz dom, to obcy dom… Gospodarz w domu może robić, co mu się podoba, rozumiecie? Co mu się podoba i z kim mu się podoba!
— Zasugeruję to pani Aldonzie — pokiwał głową Sancho. — Żaba lubi wodę, lecz nie lubi wrzątku…
— Co tu ma do rzeczy… żaba… Co tu ma do rzeczy señora Aldonza! Ona i tak wszystko wie!
— Co? Wszystko? — Zdziwił się Sancho.
Przez moment patrzyli na siebie nie odrywając wzroku.
— Wam i tak nikt nie uwierzy — powtórzyła szeptem Feliza.
— Zobaczymy — energicznie odezwał się Sancho.
— Sancho, czego chcecie ode mnie?
— Niczego — Sancho odwrócił się.
— No, proszę, Sancho! Powiedzcie!
Sancho znowu popatrzył jej w oczy. Feliza ostatnimi siłami powstrzymywała łzy.
Wtedy uznał, że może się uśmiechnąć.
Zrozumiała jego uśmiech — i bojaźliwie, z nadzieją, uśmiechnęła się w odpowiedzi.
Sancho zasępił się ponownie i odwrócił; Feliza zaczęła chlipać, wtedy popatrzył na nią znowu — i przywołał ją gestem…