Podeszła.
Do terminu zostało pięć dni. Żałośnie mało. Wieczność.
— Byłam u nich — powiedziała wieczorem Aldonza. — Panchita znowu w siniakach… Rozmawiałam z matką.
Zamilkła — na długo.
— I co? — Zapytał wreszcie Alonso.
— Nic. Mówi, że póki jest trzeźwy, to pracowity i dobry, a że pasierbicę bije po pijaku — to znaczy, że kocha. Wychowuje.
— A ona? — Zapytał Alonso. — Matka?
Aldonza wzruszyła ramionami.
— Pięć dni — głucho powiedział Alonso.
— Powiedziała, że jeśli jeszcze raz do nich przyjdziesz — wezwie gwardzistę.
— Choćby i dziesięciu gwardzistów.
— Panie mój — wtrącił się znienacka Sancho — a pamiętacie, co było z tym Andresem, tym młodzieńcem, którego Rycerz Smutnego Oblicza… Za którym się wstawił? Ten gospodarz go jeszcze gorzej… Wyładował na nim złość. Żeby z tą Panchitą… To samo się nie stało.
Cisza.
— Sancho — głos Aldonzy zabrzmiał wysoko z napięcia — a może byście sami poszli do tych sąsiadów… Porozmawialibyście… Bez gróźb, ale zdecydowanie. Jakoś… Tak, dobrze?
— Tak, tak, señora, rozumie się — pokiwał głową Sancho.
— Pójdę… Może i nie trzeba będzie kopią… Może po dobremu wyjdzie. Mówią przecie: zawstydzić się nie zawstydzi, ale złagodnieć, jeśli zechce, to złagodnieje…
Alonso sceptycznie chrząknął.
— Pójdę już. — Aldonza się podniosła. — Pójdę spać… Alonso, nie zasiedź się za długo, dobrze?
— Zaraz przyjdę — kiwnął głową Alonso.
Tak naprawdę będzie siedział do późna. Dopóki nie zaczną zamykać się oczy i nie opadnie na pierś ciężka głowa.
Dlatego, że wysłuchiwać milczenia Aldonzy w mroku sypialni — nie ma sił.
— Sancho… Przecież też macie żonę?
— Oczywiście, panie mój.
— I co — spokojnie was puściła? Bez żadnych… Puściła?
— No tak. — Sancho beztrosko machnął ręką. — Popłakała, oczywiście… Baba, jak to baba… Tylko chłopaczyska moje już podrosły, w gospodarstwie dają sobie radę, dobre chłopaki… A baba, cały czas mi nad głową brzęczała, żebym o jakieś wynagrodzenie prosił. Że przecież giermkowie wynagrodzenie otrzymują. Baba…
— Ile? — Matowym głosem zapytał Alonso.
— Co?! — Radośnie zapytał raz jeszcze Sancho, nie wierząc własnym uszom. Pomyślał, że pan jego rzeczywiście zamierza wyznaczyć mu pensję.
— Ile dzieci macie? — Zapytał ponownie Alonso.
— Aaa… — Sancho starał się ukryć rozczarowanie. — Czterech synów.
Alonso milczał. Wcześniejsze zmarszczki na jego twarzy zaznaczyły się wyraźniej; Sancho zrobiło się go żal.
— Dajcie spokój, señor Alonso… Bóg dzieci albo daje, albo nie daje. To nie nasza sprawa, to jego, Boże rzemiosło… Bóg stary gospodarz — więcej zatrzymuje niż rozdaje…
— Jestem ostatni — powiedział Alonso. — Ostatni Don Kichot…
— Señor Alonso. — Sancho oparł się łokciami o stół. — Wybaczcie mi, głupiemu chłopu. Ale… Szkoda, oczywiście, szkoda, że został przerwany… Szlachetny ród — to zawsze żal… Ale, co za zmartwienie?… Kto za nim płakać będzie, za Don Kichotem? Ten poganiacz mułów, któremu Don Kichot nie wiadomo za co i po co rozwalił głowę w przydrożnej gospodzie?
— Sancho — powiedział Alonso po pauzie. — W gubernatorstwo na wyspie nie wierzysz… Wynagrodzenia wyznaczyć nie mogę — nie mam z czego, wybacz… Dlaczego ze mną idziesz?
— Tak… — Sancho zmieszał się. — Tradycja… Ojczulek tak mnie nazwał, Sancho… Tradycja, mówi… W końcu wszyscy Pansa, którzy z rycerzami odchodzili, do domu żywi wracali… Nie tak jak sami rycerze. Co prawda, jeden mój krewny bez oka wrócił, drugiemu wszystkie wnętrzności odbili… A jednemu nogę złamali tak, że do końca dni swoich kulał… Ale to nic, najważniejsze — żywy… Ot co. A co do gubernatorstwa… Ta legenda jednak skądś się wzięła? Myślimy, że legenda to kłamstwo, a nuż okaże się, że nie jest kłamstwem? A może gdzieś czeka na mnie gubernatorstwo na wyspie, a ja nie podjąłem wyzwania, na piecu zostałem… Wtedy żal będzie, czyż nie?
Przez jakiś czas Alonso patrzył na niego — a potem się roześmiał — wesoło, szczerze. I Sancho podchwycił ten śmiech i tak się śmiali, obaj strasznie zadowoleni jeden z drugiego, kiedy Alonso nagle przerwał i spochmurniał:
— Kto tam? Aldonzo, to ty?
W głębi komnaty płynęła wysoka biała postać, płynęła, to odsłaniając, to znowu zasłaniając sobą gwieździste niebo za oknami.
— Aldonza? — Niepewnie zapytał Alonso.
Doskonale widział, że to nie Aldonza. To był ktoś wysoki, jego wzrostu; jasny płaszcz opada do podłogi, twarz zakryta szerokim kapturem, głowa opuszczona, chód dziwny, jakby człowiek był pijany albo ranny i ledwie, ledwie nie upada…
Sancho obejrzał się i popatrzył tam, gdzie w napięciu spoglądał jego gospodarz.
— Co? — Zapytał zdziwiony.
— Kto tam chodzi? — Alonso wstał.
Sancho chwycił go za rękaw.
— Kto chodzi? Gdzie chodzi?
— Oślepłeś? Tam przecież!
Sancho patrzył na niego teraz z przerażeniem:
— Señor Alonso… Tam nikogo nie ma. Co wy…
— Jak to nie ma?! Na własne oczy…
W głębi komnaty rzeczywiście nikogo nie było. Pusto. Chwilę temu był, a teraz przepadł…
Alonso strząsnął rękę giermka i ruszył na spotkanie nocy za oknami. Wionęły na niego zapachy zapuszczonego parku; nasłuchiwał — za oknem szalały cykady, ale dźwięk ich rozbijał się o ściany domu, jak rozbijają się fale o burtę solidnego okrętu, tutaj, w domu panowała martwa cisza…
Zrobiło mu się okropnie nieswojo.
Przecież wyraźnie widział potykającą się w ciemności wysoką postać. Wyraźnie widział…
Koszula przylepiła się do mokrych pleców. Rzucił spojrzenie — mimowolne, zabobonne — na storę przykrywającą portret szalonego Don Kichota o mętnym spojrzeniu, pana Krystobala Kechaniego…
— Sancho… — Powiedział, porażony tym, jak żałośnie zabrzmiał jego głos. — Ty niczego nie widziałeś?
Giermek był już obok. Dotknął jego ręki:
— Señor Alonso… Wasz dom już jest taki, a to schody zaskrzypią, a to przeciąg przejdzie… Może się wszystko przywidzieć. Czego się przestraszyliście?
— Przywidziało mi się — powiedział Alonso, wstydząc się swojego dziecinnego strachu. — Przywidziało mi się, Sancho… Tak bywa.
Alonso szedł, unosząc świeczkę i marzył tylko o jednym — jak najszybciej dostać się do sypialni, kiedy w ciemności przywidziało mu się nie podmuch nawet, a zakołysanie się powietrza, płomień świeczki drgnął i ledwie nie zgasł.
Przeciąg… Tak bywa.
Ale potem posłyszał ostrożne skrzypienie podłogi. Nie typowe skrzypienie podłogi, którą dawno temu należałoby zreperować, a przytłumiony, cichy dźwięk, który wydaje deska podłogowa, kiedy się po niej chodzi na palcach.
Bojaźliwie się obejrzał — wydawało mu się, że w końcu korytarza mignął jakiś cień.
Nikt nie powinien tu się plątać. Feliza śpi, a Sancho poszedł do siebie, do swojego pokoju…
Przywidziało się. Tak bywa.
Feliza aż chrząkała ze śmiechu. Zatykała sobie usta dołem koszuli i cały czas śmiała się, siniejąc; w którymś momencie Sancho przestraszył się, że się udusi albo połknie język.
— Jaką on miał minę! Widziałeś, widziałeś, Sancho! Jak upiór… Patrzyłeś na jego twarz? Wszystko bym oddała, żeby jeszcze raz to zobaczyć…