— Zobaczysz — powiedział Sancho od niechcenia. — Tylko… Jedno i to samo nie powinno się powtarzać. Teraz, na przykład, przestawimy zegar… Albo dźwięk jakiś, szelesty…
— A chodzić za nim już nie trzeba?
— Trzeba. Chodzić będziemy po kolei; raz ty, raz ja…
Feliza minutę wytrzymała, a potem znowu zaczęła zataczać się ze śmiechu. U jej nóg leżały szczudła i stare, lniane prześcieradło.
— No, nie, jak sobie przypomnę ten wyraz twarzy… Nie mogę!
— Ty go nie kochasz — powiedział nagle Sancho. Powiedział, sam nie wiedząc, po co. — Okłamałaś go.
Feliza od razu przestała się śmiać. Utkwiła oczy w Sancho, pokręciła palcem przy skroni:
— Co żeś wymyślił? Jasne, że go kocham. Dlaczego niby miałabym nie kochać?
— Nie współczujesz mu przecież — powiedział Sancho powoli.
— Przestań — powiedziała Feliza — czemu mam go żałować? Przecież się tylko bawimy, gramy… A tak przy okazji, nie powiedziałeś mi, do czego ci to wszystko potrzebne?
— Do czego? — Sancho zmrużył oczy. — Już taki ze mnie wesoły człowiek, pożartować lubię. Ponura świnia, mówią, głęboko kopie, za to wesołej świni żołędzie same do pyska wchodzą…
Feliza także zmrużyła oczy:
— Tak, to może nic się strasznego nie stanie, jak przyznam się panu Alonsowi?
Sancho się uśmiechnął:
— Tak? A jeśli ja powiem señorze Aldonzie o korku od wina?
Feliza pogardliwie wydęła wargi:
— A cóż to takiego?
— Ano nic takiego, nic osobliwego… Panu Alonsowi i tak sam się przyznam. Tylko później. A to całe sedno żartu przepadnie… Mój starszy syn pożartować też lubi, jednemu wujkowi któregoś razu do wychodka paczkę drożdży wrzucił…
Mówiąc to, Sancho niby przypadkiem wyciągnął rękę i uszczypnął miękki bok Felizy; dziewczyna się odsunęła:
— Zaczepki to sobie daruj…
Sancho obraził się:
— Już i poszczypać nie wolno?
Feliza zasępiła się. Odwróciła.
— Słuchaj, nietykalska… A następcę pana Alonsa szybko urodzisz, czy nie? Rzucono ziarno na płodną glebę, ale plonów nie zebrano?
— A co tobie do tego? — Zapytała Feliza nieprzyjaźnie.
Sancho wzruszył ramionami:
— Słuchaj… Naprawdę, na poważnie chcesz, żeby syn twój był Don Kichotem? Żeby jak strach na wróble obijał gnaty na chudym grzbiecie Rosynanta, obrywał szturchańce i kopniaki, walał się w odchodach i plwocinach… W imię jakiejś tam wątpliwej sławy? Sławy durnia szaleńca?
Feliza uśmiechnęła się:
— Komu jak komu — niektórym wszystko jedno, byleby sławy zaznać. Jakaż ta sława będzie to już nieważne… O, señor Miguel Kechani za sławą na wędrówkę ruszył. Głupot narobił ponad miarę, za to potem wszędzie go rozpoznawali, gdziekolwiek by się zjawił. Autografy dawał… Pieśni o nim układali… Pieśni te niechwytliwe były, do naszych dni ani jedna się nie ostała. Umarł jako znakomitość, jako szczęśliwy człowiek…
— Skąd ty to wszystko wiesz?
— To wszyscy wiedzą — roześmiała się Feliza — to historia rodu Kechanich…
— A więc na sławę się połaszczyłaś? Przyleciałaś jak mucha do miodu?
— Jesteś durniem — powiadomiła Feliza. — Sława, rycerz, donkichoteria… Kto ci powiedział, że mój syn odziedziczy… To ich błazeńskie dziwactwo?
— To oczywiste — nachmurzył się Sancho — Przecież będzie spadkobiercą Don Kichota? Powinien…
— Powinien być podporą swojej matki — powiedziała złym głosem Feliza. — Mój syn… Jeśli tylko będę miała syna… Będzie spadkobiercą Kechanich. Ale wcale nie Don Kichotem. Będzie hidalgo… Nawet jeśli bękartem to jednak jedynym spadkobiercą. U notariusza się pytałam.
— U notariusza? — Zdziwił się Sancho.
— Za głupią mnie masz? Oczywiście… Nawet jeśli Alonso z podróży nie wróci, jest teraz sposób, aby dowieść, że mały jest jego synem. Bierze się kawałek skóry trupa i krew dziecka, i pod mikroskopem się porównuje… I wtedy dom, tytuł, wszystko przechodzi na małego. Pojąłeś?
Sancho milczał.
— … Feliza! To ty?!
Cisza.
— Feliza!!
Z daleka, z kuchni, dalekie:
— Cooo?
— Kto tutaj?!
Cisza. Feliza w kuchni, Sancho w stajni, Aldonzy nie ma w domu. Kto tutaj przed momentem był? Ktoś przecież deptał mu po piętach. Szmer, szarpanina, dziwny skrobiący dźwięk…
Zdawało mu się?!
Cisza. Mróz przeszedł po skórze.
Najbardziej ze wszystkiego na świecie bał się stracić rozsądek; ojciec obecnego Carrasco, stary señor Carrasco, patrzył mu w źrenice, podnosił wargi, kiwał głową i uspokajał. Robił to tak nienaturalnie i fałszywie, że lepiej by było, gdyby milczał.
Alonso miał trzynaście lat, męczyły go straszne sny. Przywidywał mu się czarny człowiek, chowający się pod kołdrą. Potem sny przeszły w jawę: dom, wcześniej znany do ostatniej szczelinki w progu, w tym czasie okazał się zasiedlony przez potwory. Alonso nikogo nie chciał widzieć, zamykał się w sobie, chował się sam na sam z własnymi strachami, zdawało mu się, że nauczyciele się go czepiają, że matka go nie kocha, że señor Carrasco chce specjalnie wsadzić go do domu dla umysłowo chorych…
— Może wyrośnie — mówił matce señor Carrasco. Matka wycierała łzy.
Wyrósł.
Wspominając potem swoje strachy, nie mógł nie podziwiać męstwa Don Kichota. Spróbuj wystąpić przeciwko olbrzymom, nawet jeśli olbrzymy istnieją tylko w twoim wyobrażeniu; wszystko jedno, dla ciebie istnieją one w pełni realnie, widzisz je w najmniejszych detalach, od ich kroków drży ziemia…
— Daj Boże, żeby rozstrój umysłowy was ominął — mówił tydzień przed własną śmiercią stary Carrasco. — Może i ominie… Ale uważajcie: możecie go doznać nagle i bezpowrotnie, za kilka tygodni i tylko wczesne stwierdzenie objawów i silne medykamenty mogą spowolnić proces. A zatrzymać go, jeśli się zacznie, zatrzymać go nie będzie mógł nikt na świecie… Taki miecz, co wisi nad głową, taki przydział od losu…
Zdawało mu się, że przedmioty na jego stole leżą nie tak, jak je zostawił. Możliwe, że Feliza rozzuchwaliła się do tego stopnia, że grzebie w rzeczach na jego stole?
Z jakiegoś powodu nie pytał. Chciał groźnie na nią krzyknąć, ale w ostatnim momencie przestraszył się, nie wiedzieć czego…
Od tej samej chwili, kiedy po raz pierwszy zobaczył białą postać, której w rzeczywistości nie było, której nie widział Sancho — od tej właśnie chwili drobne, a potem coraz większe nonsensy pospieszyły jeden za drugim, składając się w symptomy.
Wydawało mu się, że wołają go po imieniu. Szeptem.
Obejrzał się.
Nikogo nie ma. Cienie.
Do terminu wyjazdu zostały trzy dni.
Symptomy składały się w systematyczny obraz, Alonso rozumiał teraz zupełnie jasno, że zaczyna tracić rozum. Powoli, ale nieubłaganie.
Spełniło się to, czego bał się już od dzieciństwa.
„Bądź odważny” — mówił wtedy stary señor Carrasco.
Alonso był odważny. Do dwudziestego ósmego zostały trzy dni, a on zgrzytał zębami i był odważny; czas za to rozciągał się niewiarygodnie, to znowu skracał się tak, że dzień zmieniał się w sekundę.
Zdawało mu się, że jest śledzony. Że nawet na minutę nie zostawiają go bez dozoru. Liczył za sobą skradające się kroki, jeden raz stchórzył, wezwał Felizę i nakazał jej przeszukać dom…
Nikogo, oczywiście, nie znaleźli.