Terry Pratchett
Ostatni kontynent
Dysk jest światem i zwierciadłem światów. To nie jest książka o Australii. Nie, to o całkiem innym miejscu, które tu czy tam przypadkiem jest trochę… australijskie. Mimo to… nie ma zmartwienia, nie?
Od tłumacza
Ostatni kontynent opowiada o Australii — a w każdym razie o kraju, który na Dysku podejrzanie Australię przypomina. Otóż istnieje pewien popularny element australijskiej kultury, który jednak mało komu znany jest w szczegółach i warto powiedzieć o nim kilka słów.
To piosenka Waltzing Matilda, tak popularna, że stała się niemal nieoficjalnym hymnem Australii — oficjalnym jest Advance Australia Fair, mówi o wolnym, młodym narodzie, którego dom jest morzem opasan… W obecności królowej Elżbiety II (lub członków rodziny królewskiej), przy oficjalnych okazjach w Australii gra się God Save the Queen…
Ale wróćmy do Waltzing Matilda. Tekst nie ma nic wspólnego z tańcem ani z kobietami. Matyldą nazywa się w Australii zwinięty koc, służący do snu włóczęgom i wędrującym postrzygaczom owiec, a waltzing Matilda — zatańczyć walca z Matyldą — to wyruszyć na włóczęgę.
Tekst piosenki napisał Banjo Peterson w 1895 r. Pierwsza zwrotka brzmi tak (a przynajmniej tak śpiewa się ją dzisiaj):
Co w wolnym tłumaczeniu oznacza: Pewnego razu wesoły swagman (wędrowiec) obozował nad billabong (miejsce, gdzie występuje woda), w cieniu drzewa coolibah (rodzaj eukaliptusa). I śpiewał, czekając, aż zagotuje się billy (puszka, w której gotuje się wodę na herbatę): „Kto wraz ze mną zatańczy walca z Matyldą?” (czyli: kto ruszy ze mną na włóczęgę).
Dalej piosenka opowiada, jak zjawił się jumbuck (owca), swagman skoczył na nią i wpakował do worka, ale niestety, przyjechał również squatter (czyli posiadacz ziemski) oraz trzech policjantów. Swagman, aby nie dać się schwytać, skoczył do billabongu i się utopił. Od tego czasu ci, którzy obok billabongu przejeżdżają, mogą usłyszeć, jak jego duch śpiewa: „Wraz ze mną zatańczycie walca z Matyldą”.
Piotr W. Cholewa
Na tle gwiazd przesuwa się żółw, niosąc na grzbiecie cztery słonie. I żółw, i słonie są większe, niż można by oczekiwać, ale wśród gwiazd różnica między wielkim a maleńkim jest — relatywnie rzecz biorąc — bardzo mała.
Jednak ten żółw i te słonie są — według standardów żółwich i słoniowych — duże. Dźwigają Dysk z jego ogromnymi lądami, formacjami chmur i oceanami.
Ludzie nie żyją na Dysku, tak samo jak nie żyją na kulach w innych, nie aż tak ręcznie modelowanych okolicach wszechświata. Owszem, planety są może tym miejscem, gdzie ich ciało wchłania herbatę, ale żyją całkiem gdzie indziej: we własnych światach, bardzo wygodnie orbitujących wokół środków ich głów.
Kiedy bogowie się spotykają, opowiadają sobie historię o pewnej szczególnej planecie, której mieszkańcy obserwowali z niejakim zaciekawieniem, jak gigantyczne, rozbijające kontynenty bryły lodu uderzają w inny świat, będący — w astronomicznym sensie — tuż obok. I potem nic nie zrobili w tej sprawie, gdyż coś takiego zdarza się tylko w kosmosie. Inteligentny gatunek poszukałby przynajmniej kogoś, komu mógłby złożyć skargę. Zresztą nikt tak naprawdę nie wierzy w tę historię, ponieważ rasa aż tak głupia nigdy nie odkryłaby nawet spamowodzi[1].
Ludzie jednak wierzą w bardzo dużo innych rzeczy. Niektórzy na przykład mają legendę, według której cały wszechświat niesiony jest w skórzanej sakwie przez starca.
Oni też mają rację.
Inni czasem wołają: Zaraz, chwileczkę! Jeśli on nosi w tej sakwie cały wszechświat, to znaczy, że nosi też siebie i sakwę wewnątrz sakwy, ponieważ wszechświat zawiera wszystko. Łącznie z nim. I sakwą, oczywiście. Która już mieści w sobie jego i sakwę. Właśnie.
Na co odpowiedź brzmi: Tak?
Wszystkie plemienne mity są prawdą. Dla ustalonej wartości „prawdy”.
Ogólnym testem boskiej wszechmocy jest to, czy dany bóg potrafi zauważyć upadek małego ptaszka. Jednakże tylko jeden bóg robi notatki i wprowadza kilka poprawek, by następnym razem ptaszek mógł spaść szybciej i dalej. Może dowiemy się dlaczego.
Może dowiemy się, dlaczego ludzkość jest właśnie tutaj, choć to bardziej skomplikowane i nasuwa pytanie „A gdzie jeszcze powinniśmy być?”. Straszna byłaby myśl, że jakieś niecierpliwe bóstwo mogłoby rozsunąć chmury i powiedzieć: „Do licha, wciąż tu jesteście? Myślałem, że już dziesięć tysięcy lat temu odkryliście spamowódź! Mam trylion ton lodu, który dotrze tu w poniedziałek!”. Możemy się nawet dowiedzieć, dlaczego dziobak jest[2].
Śnieg, gęsty i wilgotny, opadał na trawniki i dachy Niewidocznego Uniwersytetu, najznakomitszej magicznej uczelni Dysku. Był to lepki śnieg i sprawiał, że cała okolica przypominała raczej kosztowną, acz niegustowną ozdobę. Kolejne warstwy lepiły się do butów McAbre’a, głównego pedla[3], kiedy człapał wśród zimnej, wilgotnej nocy.
Dwaj inni pedle wyszli spod osłony przypory i ruszyli za nim w ten posępny marsz ku głównej bramie.
Był to obyczaj mający już setki lat, a latem przybywało sporo turystów, by go obejrzeć — ale Ceremoniał Kluczy odbywał się każdej nocy, o każdej porze roku. Zwykły lód, wiatr i śnieg nigdy nie zdołały w nim przeszkodzić. Pedle w dawnych czasach deptali po mackowatych monstrach, by dopełnić ceremoniału; brodzili w falach powodzi, machali swymi melonikami na zagubione gołębie, harpie i smoki, a także ignorowali zwykłych członków ciała profesorskiego, którzy otwierali okna swych sypialni i wykrzykiwali przekleństwa w stylu „Skończcie z tym piekielnym hałasem! Po co to wszystko?”. Nigdy nie skończyli ani nawet nie pomyśleli o skończeniu. Nie można skończyć Tradycji. Można ją tylko rozwinąć.
We trzech dotarli do cieni pod główną bramą, niemal całkiem zasłoniętą wirującymi płatkami śniegu. Dyżurny pedel już na nich czekał.
— Stać! Kto Idzie? — zawołał.
McAbre zasalutował.
— Klucze Nadrektora!
— Przejście Dla Kluczy Nadrektora!
Główny pedel zrobił krok naprzód, wyciągnął przed siebie obie ręce z dłońmi zgiętymi i skierowanymi ku sobie, po czym klepnął się w pierś w miejscach, gdzie jakiś pedel — dawno już spoczywający w grobie — miał kieszenie. Klap, klap! Następnie wyciągnął ramiona na boki i sztywno poklepał się po bokach kurtki. Klap, klap!
— Do Licha! Przysiągłbym, Że Miałem Je Przed Chwilą! — ryknął, ze starannością buldoga akcentując każde słowo.
1
O wiele łatwiejszej do odkrycia niż ogień, a tylko odrobinę trudniejszej do odkrycia niż woda.
3
To skrzyżowanie woźnego z portierem. Pedle nie są dobierani ze względu na wyobraźnię, ponieważ zwykle jej nie mają.